Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Blaski i cienie


Los posyła nas do mroku, by pokochać światło,
nie po to, byśmy tam pozostali.
Krystyna Alagor


Nie wiem, dlaczego przydarzyło się to akurat mnie. Gdy dowiedziałam się, że jestem chora na śmiertelną, nieuleczalną i bardzo progresywną chorobę, jaką jest alkoholizm, próbowałam za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego ja?

Całe dzieciństwo spędziłam w domu, w którym rodzice pili, ale nikt nigdy w rodzinie nie używał słowa alkoholizm. Wydawało mi się, że alkohol jest obecny w każdym domu i że za jego pomocą rozwiązuje się wszystkie problemy. Alkoholik kojarzył mi się z człowiekiem skrajnie wyczerpanym, brudnym, śpiącym na ławce albo żebrzącym pod sklepem. Gdy rozpoczęłam terapię, zrozumiałam, że ta choroba ma różne oblicza. W moim przypadku 2–3 piwa wypijane codzienne przez 6 lat doprowadziły do choroby. Nigdy się nie upijałam, nie piłam tzw. „klinów” na kaca, nie urywały mi się filmy, a mimo to wystąpiły wszystkie objawy uzależnienia: zwiększona tolerancja na alkohol (musiałam zwiększać dawki, aby osiągnąć stan rauszu), alkoholowy zespół abstynencyjny (AZA), objawiający się między innymi drżeniem rąk, nadmiernym poceniem i rozdrażnieniem, oraz zależność psychiczna, czyli inaczej mówiąc przymus picia.

Kiedy miałam 18 lat, wyprowadziłam się z domu. Wynajęłam mieszkanie, znalazłam pracę i stanęłam na własnych nogach. Było mi jednak ciężko. Miałam problemy z rozpoznawaniem tego, co jest normalne, a co nie. Co jest dobre, a co złe. Nie umiałam nikomu odmawiać, nie chcąc sprawiać mu przykrości. I dlatego na przykład kolejni szefowie w pracy dokładali mi nadgodziny, za które nie płacili. Nie umiałam tak naprawdę cieszyć się czymś, bawić, na imprezach byłam spięta, bojąc się oceny mojej osoby. Bardzo poważnie podchodziłam do siebie. Wciąż szukałam potwierdzenia swojej doskonałości, aprobaty kogokolwiek, a życie bez chłopaka, mężczyzny wydawało mi się jakimś koszmarem. Wtedy nie wiedziałam, że są to problemy typowe dla dorosłych dzieci alkoholików (DDA).

Szybko wyszłam za mąż, pracowałam, wynajęliśmy mieszkanie, zdobywaliśmy pieniądze, ale jakoś wciąż daleko było do sielanki. Przecież mój mąż miał być tym księciem, z którym miałam stworzyć bajkowe „żyli długo i szczęśliwie”, a tu nici z bajki. Doszłam do wniosku, że pewnie dlatego nie jest idealnie, że nie mamy dziecka, więc szybko postaraliśmy się o nie... Sielanka jednak się nie pojawiała. Rosły długi, nie umiałam cieszyć się macierzyństwem. Chciałam być idealną matką, a jednocześnie pracować. Towarzyszył mi ciągły niepokój. Gdy córka miała półtora roku, zaczęłam pić. Piwo stało się bardzo szybko lekarstwem na wszystkie smutki i troski.

Myślę, że uzależniłam się od pierwszego piwa. Na początku piłam jedno piwo dziennie, po roku półtora, po 3 latach — dwa piwa dziennie. Dzień w dzień. Trochę mnie to niepokoiło, ale tłumaczyłam sobie, że przecież należy mi się relaks po męczącym dniu, że się nie upijam, że lekarz zalecił mi picie piwa na nerki, że pijam tylko popołudniami i wieczorami i nikomu tym nie szkodzę. W ten sposób działał jeden z mechanizmów choroby alkoholowej — mechanizm iluzji i zaprzeczania.

W pewnym momencie postanowiłam na miesiąc odstawić piwo. Tak naprawdę było to przerwanie trzyletniego ciągu alkoholowego. Przez ten miesiąc myślałam tylko o tym, żeby się napić, ale jednocześnie chciałam udowodnić sobie, że jeszcze nie jest tak źle, że mogę kontrolować picie. Po miesiącu uznałam, że jestem zdrowa, skoro mogę nie pić, i znów zaczęłam kolejny trzyletni ciąg. Piłam 2–3 piwa dziennie. Coraz bardziej izolowałam się od świata i ludzi. Przestałam pracować, nie spotykałam się ze znajomymi. Najczęściej przychodzili moi rodzice, którzy razem ze mną pili. W dzień starałam się być przykładną matką i żoną, wykonywałam jak robot wszystkie obowiązki, żeby wieczorem doznać ulgi. W małżeństwie pojawił się poważny kryzys. Myśleliśmy o rozwodzie. Wpadłam w depresję (alkohol ma działanie depresjogenne), zaczęłam więc zażywać leki antydepresyjne. Rano leki, wieczorem piwo. Konflikty się nasilały. Nie umieliśmy z mężem rozmawiać, nie raniąc się.

Z czasem potrzebowałam coraz więcej bodźców. Różnych zmartwień, kłopotów i awantur. Były mi potrzebne do nakręcenia się i do napicia. Było mi bardzo źle, czułam się ogromnie samotna, więc użalałam się nad sobą — to nakręcanie i użalanie było kolejnym mechanizmem mojej choroby — mechanizmem nałogowego regulowania uczuć. Gdy w ciągu dnia nie byłam pod wpływem alkoholu, byłam osoba nieśmiałą, wycofującą się, zgadzającą się ze wszystkimi, chętnie pomagałam, komu się tylko dało, nawet na siłę. Łatwo było mnie zranić i wciąż towarzyszył mi strach i przeróżne lęki. A gdy się napiłam wieczornego piwa, strach znikał. Doświadczałam spokoju i poczucia mocy. Bardzo chętnie wtedy wszystkim doradzałam, co powinni robić ze swoim życiem, kłóciłam się na internetowych forach z byle powodu, na imprezach stawałam się rozrywkowa. Było to zupełnie tak, jakby były we mnie dwie różne osoby. Dziś już wiem, że działał mechanizm rozdwojonego ja.

Prosiłam Boga o odpowiedź, nawet złościłam się na Niego, że zsyła na mnie wciąż nowe nieszczęścia. Nie mogłam pojąć, dlaczego tak jest. Ludzie mnie nie rozumieli, większość znajomych była wrogo nastawiona, nikomu nie mogłam ufać, rodzice i teściowa wciąż mnie ranili, małżeństwo uważałam za nieporozumienie, praca zawodowa nigdy nie dawała mi satysfakcji, dokuczała niepewność jutra, rosnące zadłużenie na kartach kredytowych i choroby. Jedynie córka trzymała mnie przy życiu. Miałam wrażenie, że męczę się na tym świecie tylko dla niej.

Z czasem zaczynałam coraz bardziej chorować. Wysiadały mi nerki, miewałam częste migreny, bóle kręgosłupa, pojawiło się nadciśnienie i zwykłe infekcje górnych dróg oddechowych, ale powtarzające się co 2—3 tygodnie. Byłam wycieńczona. Podczas kolejnej z chorób myślałam o samobójstwie... Wtedy poprosiłam Boga o pomoc. Po raz pierwszy było to szczere i prawdziwe: „Boże, proszę, pomóż, sama nie dam rady...”. I stał się cud. Kilka dni później przeczytałam w „Gazecie Wyborczej” artykuł na temat hospicjum. Weszłam na stronę internetową hospicjum i przeczytałam o kursie dla wolontariuszy. Jak w jakimś transie zadzwoniłam i zapisałam się na ten kurs, a potem chodziłam regularnie na wykłady. W hospicjum odczuwałam spokój i bliskość Boga. Na ostatnim wykładzie, prowadzonym przez wolontariuszkę z kilkuletnim stażem, usłyszałam, że najpierw trzeba uporządkować swoje życie, wyzbyć się urazy, odnaleźć Boga w swoim życiu, aby móc pełnić tak trudną posługę, jaką jest wolontariat w hospicjum.

Dwa tygodnie po skończeniu kursu moja córka, która nie chciała i nie lubiła chodzić do kościoła, powiedziała do mnie: „Mamo, chodźmy na mszę”. Zgodziłam się i poszłyśmy razem. Było to 16 października 2005 roku. Po mszy usłyszałam jakiś wewnętrzny głos, który powtarzał: „Od dziś możesz nie pić”. Zaufałam mu. Od tego dnia nie piję.

Dotychczas nie wiadomo, dlaczego jedna osoba pijąca alkohol się od niego uzależnia, a inna nie. U dorosłych dzieci alkoholików prawdopodobieństwo wystąpienia uzależnienia od alkoholu jest czterokrotnie większe; wiadomo też, że większość alkoholików na tę chorobę umiera. Pewne jest również, że od alkoholu nie uzależni się ta osoba, która go po prostu nie pije.

Dziś nie zadaję już pytania: dlaczego ja? Zaakceptowałam swoją drogę i chorobę, z którą będę żyć do końca życia. Bóg zaplanował dla mnie wychowywanie się w rodzinie alkoholowej, zaplanował również dla mnie tę chorobę. Wierzę, że miał w tym jakiś cel. Jestem Mu ogromnie wdzięczna za łaskę trzeźwości, za to, że postawił na mojej drodze ludzi, którzy tak bardzo mi pomogli w zatrzymaniu choroby, za odebranie przymusu picia i wskazanie drogi duchowego rozwoju...

Od czternastu miesięcy zachowuję abstynencję. Skończyłam terapię odwykową. Moje życie wygląda teraz inaczej. Nie znaczy to, że nie ma w nim problemów, ale dziś rozwiązuję je na trzeźwo. Wiem, że nie na wszystkie rzeczy mam wpływ. Problemy, kłopoty, jakie na mnie spadają, są drogowskazami. Dzięki nim mogę się rozwijać. Tak jak mrok potęguje światło, podobnie moja radość jest tym intensywniejsza, im więcej trudności udało mi się przezwyciężyć. Wzloty obecnego istnienia spotęgowane są pamięcią o upadkach. Dzięki chorobie cieszę się każdym dniem. Potrafię docenić uśmiech, radość dziecka, cieszy mnie to, że czuję zapachy przyrody, doceniam ciszę, dom rodzinny, przyjaciół. Zastanawiam się czasem, czy bez choroby byłabym w stanie to wszystko zobaczyć...

Agnieszka — alkoholiczka

źródło: Strona o nadziei

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz