Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Kim byłem, kiedy piłem


Byłem bombą, która bezustannie tyka. I jednocześnie saperem, który od czasu do czasu musi tę bombę rozbroić – pisze o sobie publicysta Piotr Bratkowski.

Bomba tyka szczególnie głośno, gdy zbliża się sylwester. Albo kiedy siedzę w jakimś kawiarnianym ogródku wśród przeuroczych, inteligentnych znajomych, którzy zamawiając kolejne drinki, przerzucają się błyskotliwymi opowieściami. A ja nie mogę się podłączyć, bo – by tak rzec – nie chwytam tonacji.

Ale najmocniej, kiedy mam kłopoty z napisaniem kolejnego artykułu. Powracają wówczas obrazy, zwłaszcza te z najbardziej dla mnie szczęśliwych lat 90. Siedzę przy komputerze i piszę tyleż doniosły, co błyskotliwy tekst. Mimo że ogromny, piszę go na jednym oddechu, nie wstając od klawiatury. Zdania niemal same pojawiają się na monitorze, mój umysł jest w tym szczególnym stanie, który kiedyś nazywano natchnieniem, a dziś raczej maksymalną, nadnormalną koncentracją. Czemu ją zawdzięczam? Radosnej świadomości, że będzie nagroda.

Już piszę ostatnie akapity i wiem, że znowu się uda: tekst będzie ozdobą weekendowego wydania „Gazety Wyborczej” lub – w nieco późniejszych czasach – okładką „Newsweeka”. Przez parę dni będzie się o nim mówić w środowisku. A ponieważ po wielu godzinach pracy mój mózg jest już zmęczony, żeby dać mu kopa, wypijam setkę wódki. Tylko jedną, wszystko mam pod kontrolą. Wiem, że czas na prawdziwe świętowanie przyjdzie, gdy postawię kropkę po ostatnim zdaniu. Wtedy pójdę na całość. Bez najmniejszego poczucia winy, przeciwnie – z błogą satysfakcją, że należy mi się nagroda. Właśnie taka nagroda.

A dziś rozmyślam sobie smętnie nad klawiaturą: co zrobię, gdy już wymęczę ten cholerny artykuł? Przed napisaniem każdego ważniejszego tekstu czuję się trochę jak Piotr Kostka-Godecki, pieśniarz szantowy, który – jak ja – po 30 latach picia zdecydował się na leczenie (i tak jak ja nie dokończył terapii). – Każde wyjście na koncert to dla mnie trzy dni męki. Chodzę rozdrażniony, czegoś mi brakuje, odczuwam jakiś ogólny chaos – mówi Kostka-Godecki. A co gdy się już tekst/koncert skończy? Ja, owszem, mogę sobie kupić lody, najlepiej – czekoladowo-wiśniowe. Ale przecież to nie będzie to samo co niegdyś duża flaszka żubrówki. Albo dwie, na wszelki wypadek.

Żeby rozbroić tę bombę, przywołuję inne, późniejsze obrazy. Sięgam po zachowany dramatyczny SMS od syna wysłany po moim ostatnim ciągu alkoholowym, gdy po przejściu terapii odwykowej i kilkuletniej abstynencji wróciłem do picia i już nie bardzo mogłem je pogodzić z pisaniem błyskotliwych tekstów i wypełnianiem innych ról społecznych. Nienawistne spojrzenia rodziny, gdy w środku dnia spadam z krzesła. Flaszka wyciągana z szafy o czwartej rano, by udręczony kilkudniowym piciem organizm pozwolił jeszcze na parę godzin snu. I kolejny duży łyk po definitywnym przebudzeniu, z przeraźliwą świadomością, że za kilka godzin muszę oddać tekst. Wypijam go bez nadziei, że wydobędzie ze mnie jakąś błyskotliwość. Tym razem chodzi tylko o to, by trafiać palcami w klawiaturę.

Choć w różnych tekstach nawiązywałem do własnych problemów alkoholowych, pierwszy raz piszę o tym tak otwarcie. To wciąż nie jest proste. Owszem, wielokrotnie pisał o tym Jerzy Pilch, otwarcie przyznawała się do swej choroby świetna aktorka Stanisława Celińska. Andrzej „e-moll” Kowalczyk, autor tekstów, kompozytor, który dziś pomaga muzykom niepełnosprawnym, mówi otwarcie, że nie jest alkoholikiem, ale w pewnym momencie życia wskutek depresji podlewanej alkoholem postanowił zamieszkać na Dworcu Centralnym. Ale artystom wolno: co najmniej od XIX wieku ostre picie jest częścią ich akceptowanego społecznie stylu życia. Jak ma o tym opowiedzieć bankowiec, korporacyjny dyrektor czy minister? – W Polsce osobom publicznym trudno jest zdecydować się na leczenie. Boją się, że o ich problemie dowiedzą się media, a to byłaby dla nich klęska – mówi terapeutka Alina Leciejewska-Nosal z warszawskiego Centrum Psychoterapii Ben Plus.

Alkoholizm dopiero od połowy zeszłego stulecia uznawany jest za chorobę, wcześniej utożsamiano go z pijaństwem rozumianym jako charakterologiczny czy moralny defekt. Ten stereotyp jest wciąż społecznie żywy: według niego alkoholik to ktoś nieradzący sobie w życiu, wyrzutek społeczny, menel czy wręcz potencjalny przestępca. – Alkoholicy z tego stereotypu to margines problemu: najwyżej 2-3 proc. wszystkich pijących – mówi Jadwiga Fudała, szefowa Działu Lecznictwa Odwykowego i Programów Medycznych z Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. – Reszta, przynajmniej przez jakiś czas, radzi sobie w życiu: ma pracę, rodzinę, nie odsuwają się od nich przyjaciele.

Co więcej, tacy alkoholicy często potrafią długo łączyć intensywne, chorobliwe picie z osiąganiem zawodowych sukcesów. Według amerykańskich badań alkoholikiem jest co czwarty prawnik z przynajmniej 20-letnim stażem, według brytyjskich – co 15. lekarz. W Polsce kobiety z wyższym wykształceniem piją więcej od swych koleżanek po podstawówce. Na całym świecie alkoholizmem są dotknięci nie tylko ludzie z marginesu i artyści, lecz także biznesmeni, menedżerowie, politycy. – Im bardziej stresogenny zawód, tym większe alkoholowe ryzyko. To dlatego często piją prawnicy, lekarze, prezesi dużych firm – mówi Alina Leciejewska-Nosal. – Transformacja ustrojowa sprawiła, że ludzie na wysokich stanowiskach piją więcej. Pracują często do późnego wieczora, a potem zostają sami ze swoim stresem i chcą go rozładować szybko, bo nie mają na nic więcej czasu. Alkohol to najprostsze rozwiązanie.

Nic dziwnego, że na świecie karierę robi ostatnio termin HFA. To skrót od angielskiego określenia high-functioning alcoholic, co oznacza: wysoko funkcjonujący alkoholik. W USA rozgłos zdobyła wydana ostatnio książka „Zrozumieć wysoko funkcjonującego alkoholika”. Jej autorka Sarah Allen Benton jest doradcą w bostońskiej klinice psychiatrycznej. I sama od pięciu lat wychodzi z nałogu. „Nikt nie myślał o mnie jako alkoholiczce. Moje sukcesy były maską, pod którą chowały się demony” – pisze o sobie.

Takich jak Benton są na świecie miliony, zdaniem autorki HFA stanowią połowę wszystkich alkoholików. Mają dobre posady, są eleganccy i wypielęgnowani, starają się dbać o kondycję fizyczną. Nie urządzają hucznych imprez, rzadko upijają się publicznie, stronią od ekscesów. Piją najczęściej w samotności, na przyjęcia czasem przychodzą z własnym alkoholem, który wypijają po kryjomu. Ale potrafią też przetrwać takie imprezy, pijąc umiarkowanie lub wcale – wiedzą, że po powrocie do domu będą mogli spokojnie wypić tyle, ile trzeba. I nie chcą – a nawet gdyby chcieli, to nie potrafią – rozpoznać się w stereotypie hałaśliwego i agresywnego, zdegradowanego społecznie alkoholika. Zazwyczaj ponadprzeciętnie inteligentni, używają umysłu, by zaprzeczyć, że mają problem z alkoholem. Jak niepijący od blisko 10 lat znany warszawski dziennikarz Roman Kurkiewicz.

Byłem ostatnią znającą mnie osobą, która dowiedziała się, że mam problem alkoholowy – ironizuje. – Kiedy piłem, zachowywałem pozory życia, pracy, uczucia. Cały wysiłek skierowany był w stronę ukrycia tego faktu przed innymi. Czyli tak naprawdę przed sobą samym. I to, jak mało co, udawało mi się do końca – mówi.

Bo naprawdę można tak długo i skutecznie funkcjonować. Bodaj pierwszym publicznie rozpoznawalnym Polakiem, który jeszcze w latach 80. dokonał alkoholowego coming outu, był prof. Wiktor Osiatyński – wówczas znany dziennikarz, dziś bardzo ceniony konstytucjonalista i zarazem ikona polskiego środowiska niepijących alkoholików. W opublikowanej kilka lat temu książce „Rehab”, będącej podsumowaniem jego walki z nałogiem, Osiatyński dokonał zadziwiającego na pozór bilansu.

Porównał swoje osiągnięcia zawodowe z okresów, gdy wpadał w kilkutygodniowe ciągi alkoholowe, z miesiącami, gdy udawało mu się ograniczyć picie. I wyszło mu, że w dłuższej perspektywie czasowej niczym się te fazy nie różniły – po wielodniowym ciągu potrafił się zmobilizować tak, by z podwójną energią nadrobić to, co zaniedbał, pijąc. To mechanizm znany bodaj każdemu HFA: tak naprawdę – co zwykle odkrywamy dopiero podczas terapii – pracujemy po to, żeby pić. Sukcesy zawodowe są paliwem podlewającym chorobę alkoholową, dostarczają nam alibi i tworzą komfort psychiczny niezbędny do tego, by pić bez poczucia winy i skutecznie zaprzeczać alkoholowemu problemowi. A w podtrzymaniu tego komfortu nieświadomie pomagają nam bliscy, którym długo potrafimy wmawiać (alkoholicy to świetni manipulatorzy), że alkohol jest niezbędną ceną za nasze sukcesy w innych dziedzinach życia.

– HFA nauczyli się tak żyć i kombinować, że mimo picia nie odnoszą ewidentnych szkód, zwłaszcza w pracy. A alkohol długo daje im złudzenie relaksu, spokojny sen, poczucie dobrego kontaktu z ludźmi – mówi Lubomira Szawdyn, psychoterapeutka i jedna z pionierek leczenia odwykowego w Polsce. Jadwiga Fudała z PARPA dopowiada: – Człowiek uzależniony z dobrym wykształceniem i dochodami raczej nie wyląduje na dworcu. Dzięki otoczeniu, które będzie go kryć, będzie funkcjonował na wysokich obrotach. I to nieraz bardzo długo, bo od pierwszych problemów z piciem do kompletnego upośledzenia kontroli nad uzależnieniem czasem mija nawet kilkadziesiąt lat.

Wiem o tym dobrze, bo długo właśnie tak funkcjonowałem. Alkohol nie tylko nie przeszkadzał mi w karierze, ale wręcz był z nią sprzężony. Pijąc, nie zalewałem smutków, tylko niejako stawiałem stempel na sukcesach i wzmacniałem poczucie zadowolenia z życia. Im bardziej czułem się życiowo spełniony, tym więcej piłem. A im więcej piłem, tym więcej spadało na mnie dowodów uznania, podwyżek finansowych, rosła moja pozycja zawodowa i społeczny prestiż. Ekscesy? Były raczej wspomnieniem z młodości; pod koniec lat 70. zdarzyło mi się po imprezie na obrzeżach Warszawy odzyskać świadomość świtem, gdy szedłem kompletnie mi nieznaną ulicą – jak się okazało – w oddalonym o 50 kilometrów Sochaczewie.

Dwadzieścia lat później piłem przeważnie w domu, najwyżej zbyt głośno nastawiając sobie piosenki Kaczmarskiego czy Cohena (przy posępnych balladach świetnie się pije). I – wiem, że zabrzmi to bełkotliwie – choć zdawałem sobie sprawę, że piję w sposób niekontrolowany, jednocześnie miałem poczucie, że nad tym niekontrolowanym piciem sprawuję jednak kontrolę. Owszem, jednorazowo wypijałem ogromne ilości alkoholu i bardzo dbałem, by mi go nie zabrakło. Ale robiłem to dwa, najwyżej trzy razy w tygodniu; nie wpadałem w ciągi i nawet klinowałem tylko wtedy, gdy wymuszała to na mnie jakaś niespodziewana sytuacja towarzyska. Kłopoty finansowe? Gdzież tam – nie szalejąc po knajpach, przepijałem tylko skromny procent rosnących dochodów. Zaniedbania w pracy? Skąd – w apogeum takiego modelu picia otrzymałem nową, bardzo atrakcyjną propozycję zawodową. Przyjąłem ją. I wtedy szybko wszystko się zawaliło.

Początkowo nic nie zapowiadało katastrofy. Przeciwnie, w nowym wówczas na rynku „Newsweeku” kierownik działu pracował od rana do wieczora. Co najmniej raz w tygodniu, gdy kończyło się pracę nad numerem, wychodziłem z redakcji grubo po północy; gdy przytrafiało się coś ekstra – bywało, że i o siódmej rano. Dobiegałem pięćdziesiątki, przy pracy w takim rytmie znalezienie czasu na picie zdawało się ponad siły. Do czasu. Alkohol wprawdzie na chwilę zniknął, ale wkrótce ze zdwojoną siłą upomniał się o swoje prawa. To, czego nie mogłem wypić w ciągu tygodnia, nadrabiałem w weekend. I to była właśnie katastrofa: po wielu latach alkoholowych przygód dopiero wtedy nauczyłem się pić ciągami, klinować z samego rana. A weekendy coraz częściej zaczynały się już w czwartek i niepostrzeżenie przeciągały się na poniedziałek.

Wysiadało mi zdrowie, rosły napięcia rodzinne, ukrywanie się z nałogiem zredukowało się już tylko do zachowywania smętnych resztek pozorów. Przesunięto mnie na niższe i mniej absorbujące stanowisko. Funkcjonowałem coraz gorzej, ale wciąż funkcjonowałem, pocieszając się, że jest w redakcji kolega pijący jeszcze ostrzej, a w każdym razie – bardziej spektakularnie. Ale w końcu i ja wpadłem, przez głupiego pecha. Piątego dnia ciągu (tak długie picie było nawet dla mnie czymś wyjątkowym) zadzwonił do mnie kolega redaktor i zapytał, kiedy oddam zamówiony tekst. Napisałbym go na czas, jestem pewny. Pech polegał na tym, że kolega był niepijącym od lat alkoholikiem. I mnie brutalnie zdemaskował, stawiając ultimatum: odwyk albo do widzenia.

Czy uratował mi życie? Pewnie tak. Jeff Herten, lekarz z Kalifornii, który przez 30 lat był wysoko funkcjonującym alkoholikiem, a potem opisał swe doświadczenia w poradniku „An Uncommon Drusnk”, twierdzi – jak zresztą większość specjalistów od leczenia uzależnień – że katastrofa jest najlepszą rzeczą, jaka może spotkać HFA. W przeciwnym razie będzie powoli umierał na wątrobę czy trzustkę. – Osoby o wysokim statusie społecznym mają ogromne problemy z podjęciem terapii – mówi Alina Leciejewska-Nosal. – Każdy alkoholik wstydzi się picia, ale im, przyzwyczajonym do sukcesów, wydaje się, że to totalna klęska. Wielu też nie jest w stanie poświęcić kilku miesięcy na terapię, więc korzystają z półśrodków, które tylko pogarszają ich stan, na przykład przed ważnym zebraniem robią sobie ekspresowe odtrucie.

Co więcej, zazwyczaj uważają, że ich problemy są jakimś wyjątkowym, „lepszym” wariantem alkoholizmu niż ten, którego doświadczają standardowi alkoholicy. – Dlatego w Polsce powstają cudowne kliniki, które za grube pieniądze oferują ekspresowe terapie w luksusowych warunkach – mówi Jadwiga Fudała. – Czasem ośrodka nikt nie kontroluje, nie wiadomo, jakie metody stosują terapeuci. A przy wychodzeniu z alkoholizmu nie ma drogi na skróty – dodaje.

Ja terapię odbywałem w zwykłej państwowej przychodni. Byłem zdesperowany, miałem do niej najbliżej i akurat tam miało się wkrótce zwolnić miejsce w grupie terapeutycznej. Jednym z pierwszych dogmatów, które tam poznałem, było to, że alkoholizm jest demokratyczny, może dopaść profesora filozofii i złodzieja. I wszystkich zrównuje. Ze swoimi dobrymi zarobkami i mocną pozycją zawodową cenionego publicysty nie jestem w niczym lepszy od kolegi, który skarży się, że idąc na terapię, pospieszył się z kupnem zapałek na bazarze – okazało się, że na sąsiednim straganie są o dwa grosze tańsze. Ani nawet od mającego kłopoty ze skleceniem dwóch zdań, umierającego powoli na trzustkę menela, który trafił na terapię tylko za sprawą wyroku sądowego.

Przyjąłem tę lekcję pokory. Przez następne miesiące to tym ludziom zwierzałem się z najbardziej intymnych przeżyć, z najbardziej upokarzających upadków alkoholowych. Przestałem pić, choć część kolegów z grupy terapeutycznej stopniowo się wykruszała. I w tym też nie było niczego wyjątkowego, bo jak zauważa Lubomira Szawdyn, gdy już HFA przełamie w sobie opory przed rozpoczęciem terapii, idzie mu zazwyczaj lepiej: – Ich terapia jest szybsza, bo łatwiej idzie rozbijanie towarzyszących piciu mechanizmów obronnych i racjonalizacji. Czasem wystarcza, że wykształcony alkoholik przeczyta wszystkie publikacje na temat alkoholizmu, by pomogło.

Ja sobie właśnie tak poradziłem, gdy w kilka lat po terapii dopadł mnie nawrót. Poradziłem? Ostrożnie! Jaromir Nohavica, sławny czeski bard, przez wiele lat pijący nałogowo, mówi „Newsweekowi”: – Uważam dziś, że alkohol to mało ważna część życia. A Roman Kurkiewicz dodaje: – Po raz pierwszy cieszę się życiem i tym, co robię. Czy ja mógłbym, z ręką na sercu, powiedzieć tak samo? Hm. Prędzej, znów za Romkiem Kurkiewiczem, że „uczę się życia, którego nie nauczyłem się wcześniej”. Budzę się, gdy cały dom jeszcze śpi. Robię kawę wychodzącemu do szkoły synowi. To żałosna rekompensata za to wszystko, czego nie zrobiłem dla niego, gdy byłem pijany. Ale on jest na tyle inteligentny, że chyba rozumie symboliczny sens tej kawy. A potem zasiadam do komputera i doceniam to, że trafiam palcami w klawiaturę.

Wciąż jednak czuję się jak tykająca bomba. Choć czasem to tykanie cichnie. Gdy pisałem ten tekst – może najtrudniejszy w moim życiu – dostałem e-maila: „Nam wszystkim, jak piłeś, potwornie na tobie zależało. Pamiętam, że stałam w oknie codziennie rano i patrzyłam, czy przyjeżdżasz samochodem, czy taksówką – jak taksówką, wiadomo... I wszyscy, choć pewnie nie miałeś pojęcia, bardzo trzymaliśmy kciuki, żeby ci się udało”.

Napisała mi to dziewczyna, która kiedyś była moją podwładną. A po latach namówiła mnie, bym napisał ten tekst. Więc, Violu, nie wiem, czy mi się udało: bo jeśli alkoholik pomyśli, że ma już sprawę z alkoholem z głowy, jest o krok od katastrofy. Ale mogę ci powiedzieć tyle, że jeśli dziś czasem przyjeżdżam taksówką do pracy, to tylko dlatego, że na tym waszym Służewcu są koszmarne kłopoty z parkowaniem. A teraz zjem loda, mam spory zapas w zamrażalniku.

źródło: Newsweek


dodajdo.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz