Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Byle do jutra.
Rozmowa z Markiem, alkoholikiem, i z doktorem Bohdanem Woronowiczem, psychiatrą, szefem ośrodka terapii uzależnień


Mama wolała przyznać, że jestem chory umysłowo. To, że jej syn jest alkoholikiem, było dla niej największym wstydem.

Mówi Pan o sobie, że jest alkoholikiem. Co to dla Pana znaczy?

Marek (imię zostało zmienione): Że nigdy już nie będę zdrowy. I muszę zrobić wszystko, żeby nie sięgnąć po pierwszy kieliszek, bo on mnie zabije.

A dla Pana, Doktorze, kim jest alkoholik?

Bohdan Woronowicz: To człowiek chory, który nie umiał poradzić sobie z życiowymi trudnościami i zaczął poszukiwać podpórek w alkoholu. Początkowo alkohol przynosił mu ulgę, a z czasem zaczął decydować o tym, jak on ma żyć, co ma czuć.

Od jak dawna zajmuje się Pan Doktor alkoholikami?

B.W.: Około 30 lat.

Jak leczono w latach 70.?

B.W.: Popularne były "rzyganki" czy esperale. "Rzyganki" polegały na wytworzeniu odruchu warunkowego (podawano środek wymiotny, następnie alkohol do wypicia i pacjent wymiotował). Natomiast disulfiram - jako esperal czy anticol - nie był i nie jest "lekiem na alkoholizm", lecz straszakiem. Pacjent boi się reakcji między nim a alkoholem i dlatego nie pije. Wielu pacjentów odlicza dni, kiedy esperal przestanie działać i znowu będą mogli sobie popić. Dopiero w 1975 roku zaczęliśmy robić przymiarki do psychoterapii uzależnienia.

Czy leczył się Pan tymi metodami?

Marek: Wiele razy. Jeździłem codziennie do poradni, brałem anticol, ale gdy bardzo chciało mi się pić, to zawsze mogłem nie pojechać. Wielokrotnie się zdarzyło, że zjawiał się kolega i mówił: "Chodź na piwo".

Trudno było odmówić?

Marek: Nie umiałem opuścić towarzystwa nawet wtedy, gdy źle się czułem. Szedłem z kolegami do następnej knajpy i kiedy mówili: "Możesz nie pić, ale dawaj składkę", to dawałem, bo wciąż się bałem, co oni sobie pomyślą. Niby fizycznie nie piłem, ale wchłaniałem alkohol na sucho - stałem z kumplami pod budką, byłem w ich gadkach, żyłem w tej atmosferze.

Czy dla Pana pierwszy kieliszek był wyzwoleniem, lekarstwem na wszystkie problemy?

Marek: Byłem za mały, żeby coś takiego zauważyć. Moja pierwsza styczność z alkoholem polegała na tym, że z wielkanocnej święconki podkradłem winko. Później próbowałem piwa, kiedy wujek wysyłał mnie z bańką do budki - jako dziecko chętnie latałem po piwo i w drodze powrotnej popijałem z tej bańki.

Smakowało?


Marek: Na początku ta gorycz mnie odstraszała, ale z drugiej strony piwo smakowało mi jak owoc zakazany. Kiedy miałem 12 lat, piłem już regularnie, bo imponowali mi starsi koledzy. W Warszawie były wtedy różne subkultury, między innymi "gity" - można powiedzieć, że ja do nich należałem. A wśród nich piwo dawało fason. Wyznaczało styl życia - "na piwie" było wesoło, były wagary.

A bez piwa?

Marek: Byłem dzieckiem wstydliwym, nieśmiałym. Miałem chorobę skóry, wstydziłem się rozbierać na lekcjach wf. A po piwie to już mi nie przeszkadzało, potrafiłem się rozbierać do pasa. Źle odbierałem również to, że mój tata nie miał nogi, bo stracił ją w Powstaniu Warszawskim. Niby się nie wstydziłem, byłem wręcz dumny, myślałem o ojcu jak o bohaterze, ale na plaży to już było dla mnie krępujące. Alkohol dodawał mi siły, odwagi. Przełamywałem swoje kompleksy, wychodziłem z cienia.

Kiedy alkoholik zaczyna się leczyć?

B.W.: Często pytam pacjentów: "Kto z was przyszedł do ośrodka dobrowolnie?". I wszyscy podnoszą rękę. Jednak ta dobrowolność jest połączona z jakimś zagrożeniem, często z nakazem sądowym. Nie ma takich ludzi, którzy nagle się budzą i mówią sobie: "Cholera, może poszedłbym się leczyć". Każdy musi dostać po grzbiecie, przeżyć coś przykrego, żeby zobaczyć, że picie alkoholu w czymś mu przeszkadza. Ktoś ma kłopoty w pracy. Ktoś inny traci rodzinę. I wtedy przychodzi po pomoc. Ale niestety zbyt często dzieje się tak, że bliskie osoby chronią alkoholika przed ponoszeniem konsekwencji jego picia.

Czyli powinno się skazywać alkoholików na doświadczanie skutków ich działań?

B.W.: Absolutnie tak. Weźmy taki przykład: alkoholik w drodze do domu pada, bo nie ma siły wejść po schodach, i zasypia. Sąsiedzi donoszą żonie: "Zobacz, twój Jurek leży przed domem", więc żona się wstydzi, mobilizuje siły własne i dzieci, żeby go wciągnąć na górę, rozebrać, umyć i położyć do czystej pościeli. On rano się budzi, trochę go suszy, ale patrzy, że ten świat jest jednak całkiem przyjemny, bo jest czysto i sympatycznie. On nawet nie wie, co się z nim działo. Natomiast jest druga możliwość - że ten sam alkoholik budzi się o trzeciej nad ranem koło domu, w błocie, i widzi, że nie ma portfela, że gdzieś się podział telefon komórkowy, diabli wzięli karty kredytowe...

Czy Pana ktoś prosił, żeby Pan podjął leczenie?

Marek: Kiedy szedłem do ośrodka, mama była bardziej skłonna przyznać, że jestem chory umysłowo, niż że jestem alkoholikiem. To, że jej syn jest alkoholikiem, było dla niej największym wstydem, nie chciała o tym słyszeć. To żona wywierała na mnie nacisk, żebym się leczył, tyle że ja nie chciałem słuchać. Przecież wyjeżdżałem dużo za granicę, dobrze zarabiałem. Ale w pewnej chwili zaczęli przy mnie umierać koledzy. Jeden umarł w pracy... Wreszcie sam straciłem pracę - to była moja pierwsza porażka.

Przyznał się Pan wtedy przed sobą, że przyczyną jest wódka?

Marek: Jeszcze nie. Mówiłem, że albo kadrowiec był niedobry, albo dyrektor okazał się świnią - sami pili, im było wolno, a mnie nie. Później trafił mi się kontrakt w Libii i tam to już jechałem na bimbrze. Kiedy wróciłem, był rok 1980 i wtedy po raz pierwszy znalazłem się w przychodni. Postanowiłem coś zrobić, bo musiałem co rano wypijać pół litra wódki, żeby w ogóle funkcjonować.

Zaczął Pan leczenie?

Marek: Potrzebowałem jeszcze 11 lat. Musiałem stracić wszystko, musiałem być wielokrotnie okradziony, bity.

Co się z Panem działo przez te 11 lat?

Marek: Trzy lata pracowałem w Anglii. Mój szef widział, że mam problem, nie pozwalał mi pić wódki, ale pozwolił pić piwo. Oni sobie brali jakiegoś smirnoffa, a ja osiem piw. Szef się cieszył, że się nie upijam, a ja byłem bardziej pijany niż oni. Kiedy wróciłem do Polski, okazało się, że nie zdobyłem tam żadnej fortuny, chociaż przedtem dzwoniłem do żony i chełpiłem się, że zarabiam przez jeden dzień tyle, ile ona przez miesiąc, i że jak wrócę, to już nie będę pracował. To było moje marzenie - brać pieniądze z kupki i pić. Ale się nie dało. Zacząłem kraść, wróciłem do starego towarzystwa.

W ciągu dnia spałem, a w nocy wychodziłem, żeby kraść albo pić. Wreszcie, kiedy zostałem po raz kolejny okradziony i pobity, moja terapeutka z poradni powiedziała: "Słuchaj, z podbitym okiem i z rozkwaszoną wargą nie masz co szukać pracy. Schowaj się do ośrodka na sześć tygodni czy na ile tam będzie trzeba". Trafiła w sedno. Nie miałem co robić, mogłem spróbować. Pamiętam, że kiedy tu przyszedłem, doktor powiedział: "Przyjmuję pana tylko ze względu na żonę".

Jak Pan Doktor leczył Marka?


B.W.: Psychoterapią. Miało to związek ze wspólnotą Anonimowych Alkoholików. W 1986 roku pojechałem do USA i zobaczyłem, jak to się robi - w leczeniu alkoholików uczestniczą inni alkoholicy, odpowiednio przeszkoleni, świetni fachowcy. I zobaczyłem, że ich program 12 Kroków można z powodzeniem stosować w profesjonalnych programach terapeutycznych.

Co to jest program 12 Kroków?

B.W.: To program zdrowienia wymyślony przez samych alkoholików. Polega on na zmienianiu siebie, krok po kroku, i tym samym na dostosowywaniu się do wymagań, jakie stawia przed nami życie. Realizowany jest podczas spotkań grup AA. Uratował życie milionom alkoholików na całym świecie.

My nie leczymy, lecz jesteśmy przewodnikami alkoholika w poszukiwaniu i uruchamianiu rezerw, które w nim siedzą. Mówimy mu: "Zobacz, jak dużo w tobie jest jeszcze fajnych rzeczy. Na podstawie tych fajnych rzeczy możesz żyć w taki sposób, że alkohol nie będzie ci potrzebny". To nie jest program religijny. Alkoholicy są mistrzami w manipulowaniu otoczeniem i sobą, więc jeśli oni sami wymyślili ten program, to znaczy, że nie ma go jak oszukać.

Jak terapia w ośrodku i udział we wspólnocie AA wpłynęły na Pana?


Marek: Przez tyle lat nie mogłem zaakceptować tego, że nie mogę pić - co to za facet, co nie może?! A tutaj powiedzieli mi prostą rzecz - żebym przestawił porządek jednego zdania. W irytującym zdaniu "nie mogę pić" wystarczy przestawić szyk na "mogę nie pić". I uwierzyłem, że mogę. Otrzymałem siłę w postaci przyjaciół z grupy terapeutycznej. Odnalazłem też siłę wyższą, czyli Boga, do którego się zwracam codziennie, żeby mną pokierował. Teraz wchodzę w życie z większą pokorą. Byłem człowiekiem pysznym, byłem najmądrzejszy. Nie przyszedłem tutaj, żeby nie pić. Myślałem, że jak już będzie lepiej, to znowu zacznę. Przyszedłem po receptę na komfortowe picie, a dostałem receptę na inne życie.

I jak Pan żyje?

Marek: Mam program 24 godzin, który mi mówi, że mam zrobić wszystko, żeby nie napić się przez najbliższą dobę. Kiedyś robiłem założenia, że nie będę pił rok, dwa czy do końca życia. To dla mnie nieosiągalne. Za to wiem, że mam siłę nie pić przez 24 godziny.

Bez 12 Kroków nie dałby Pan rady?


Marek: Już dawno bym nie żył i nie rozmawialibyśmy teraz.

Widziałem kiedyś film, który pokazywał ludzi w ostatnim stadium choroby alkoholowej, takie roślinki. Czułem wewnętrznie, że idę w to samo miejsce. Tylko nie umiałem się zatrzymać. Kiedyś do poradni poszła ze mną żona i spytała: "Dlaczego go nie zaszyjecie?". Terapeutka odpowiedziała: "A chce pani truć męża? On ma tylko jedną szansę - musi iść do innego alkoholika, który czuje i przeżywa to samo co on. Jego nie oszuka na pewno".

Źródło: Duży Format

1 komentarz:

  1. Moze ten artykul tez mnie uratuje.Program 24-godzinny.Moze tez jestem tyle wytrzymac.

    OdpowiedzUsuń