Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Stereotypy społeczne w postrzeganiu alkoholika


Alkoholik to lump, menel, takie zero. Przecież każdy wie, kto to jest alkoholik, każdy dorosły, a nawet dziecko.
Pod sklepem przy ulicy, gdzie żyją porządni mieszkańcy, widać ochlaptusa proszącego o złotówkę, bo brakuje mu do taniego wina. W parku na ławkach, przeklinając, pijąc podłe wińska, zajmują pijaczyny miejsca zasłużonym emerytom, którzy całe życie ciężko pracowali, a teraz nie mają, gdzie odpocząć. Nad rzeką, gdzie mogłaby spędzić czas kochającą się rodzina, siedzą przy lichej nalewce, kreując się na ludzi z dobrych sfer, a przecież od razu widać, że to wyrzutki, margines. Wszędzie ich pełno. Można ich rozpoznać na pierwszy rzut oka. Po czerwonym nosie, opuchniętej twarzy, przekrwionych oczach, trzęsących się rękach, niechlujnym ubraniu, zaniedbanym wyglądzie. Zapomniałabym o wstydzie, poczuciu winy, pustce, beznadziei, bólu, zlewnych potach, potwornych lękach. Któż wie o takim cierpieniu? Społeczeństwo? Ci porządni ludzie? Przecież wiedzą, że pije, bo chce na złość zrobić, gdyby nie chciał, to by nie pił, przecież to takie proste odmówić. Mógł powiedzieć "nie", a tak - niech ma za swoje, jak chlał, to niech się męczy pijus, alkoholik jeden. Z taką łatwością używają wyzwisk: łajza, moczymorda, pijus, alkoholik, ochlaptus, można by wymieniać w nieskończoność, bo repertuar mają bogaty. Ciekawa jestem, czy równie chętnie używaliby przezwisk typu: połamaniec, epileptyk, kichacz czy alergik. Inaczej brzmi, co? Niehumanitarnie? Z dużym przekonaniem twierdzę, iż usłyszałabym, że alkoholik to nie chory, to... No cóż, przecież wszyscy wiedzą, kto to jest alkoholik.
To słowo zostało tak wyświechtane, że trudno rozróżnić, czy to obelga, czy określenie chorego.

Ja jednak nie mam wątpliwości! Bardzo żałuję, że tak niewiele osób się ze mną zgadza. Wielka szkoda.
Towarzyszę tym ludziom niemal od pierwszych chwil, kiedy próbują przestać pić. Widziałam niejeden raz ich morderczą walkę o każdy dzień bez alkoholu. Ich determinacja graniczy często z cudem, o który zabiegają, aby stać się abstynentami.
Chcą nie pić, nie wychodzi. Właśnie któryś z nich stracił pracę, znowu próba niepicia i znowu nic z tego. Kolejna praca, kolejny zawód i kolejna próba wytrzymania bez alkoholu - nieskuteczna. Wreszcie żona nie wytrzymała, zabrała dzieci i odeszła. Co teraz? Po co nie pić? Przecież wszystko stracone! Porażka za porażką. Rozgoryczenie, żal, samotność nie do wytrzymania, pęka serce. Ból i cierpienie rozdzierają duszę. Pić dalej, aby było lżej? Ale, czy jest lżej?
Z takim pytaniem przychodzą do mnie. Z takim i wieloma innymi. Mimo tych pytań dobrze wiedzą, choć czasami trudno im się przyznać przed sobą, że picie ich degraduje, panoszy się w ich życiu. Może nazywają to inaczej, ale ja wiem, czuję to, że o to im chodzi. Każdy bardzo dobrze o tym wie, więc nie będę się na ten temat rozpisywała, że nie jest łatwo odzwyczaić się od wieloletnich nawyków, nawet tych destrukcyjnych. Zresztą, po co mieliby nie pić, przecież przegrali swoje życie. W takiej niewesołej, wręcz przerażającej sytuacji przychodzą się ratować do szpitalnego oddziału stacjonarnego, do tzw. Kobierzyna. Wciąż nurtuje mnie to pytanie, po co mieliby nie pić? Każdy powie, odpowiedź jest prosta... A jednak nie. Kiedy znajdują swoją odpowiedź, nie jest to koniec pytań. Zdziwienie? Kolejne, bardzo ważne pytanie brzmi: jak zrobić, żeby nie pić? Po co takie pytanie, już słyszę te protesty. Przecież to proste, wystarczy powiedzieć "nie". Ciekawa jestem, jak mają to zrobić, kiedy do tej pory, przez wszystkie lata rozumieli się z kolegami od kielicha bez słów. To jak nawyk, jak druga natura. Mają przed sobą nie lada wyzwania, pozbycie się przyzwyczajeń, nauczenie nowych zachowań. Co może ich do tego skłonić, co może być motywacją do chęci mówienia "nie"? Pojawiają się kolejne pytania. Czy warto? Dlaczego warto? Przecież zazwyczaj nie znają innego życia niż to z kieliszkiem w ręku. I tu przychodzą z pomocą wspomnienia, niestety te przykre, ale istotne jest, aby je konstruktywnie wykorzystać. Siedzimy w przytulnym, cieplutkim gabinecie terapeutycznym, nie tak jak na mrozie za winklem sklepu. Próbujemy odgrzebać te bolesne zdarzenia z przeszłości. Robi się smutno, ale chory wie, że jest to ważne i potrzebne. Wspomina sytuacje, kiedy stracił pracę, mieszkanie, bo nie płacił czynszu. Wracamy do pytania, po co chcę odmawiać. Chwila zastanowienia... Nie chcę pić, bo nie chcę stracić mieszkania, pracy. Nie chcę pić, bo chcę być zdrowy, nie chcę, aby bolała mnie wątroba. Nie chcę pić, bo nie chcę już nigdy mieć delirki, bo... Przypominam o porannym samopoczuciu po zakończeniu ciągu i słyszę: nie chcę pić, bo nie chcę mieć kaca, lęków, poczucia winy, o nie, już nigdy - nie. Lista motywacji do niepicia wydłuża się, zachęcam, aby uzupełniać ją na bieżąco. Widzę uśmiech i po chwili słyszę, jak nie będę pił, to może spełnię swoje marzenie, zrobię prawo jazdy i nieśmiało dodaje, kupię samochód. Z teorią zapanbrat, teraz praktyka.

Cóż może terapia zaproponować takiemu alkoholikowi, często skazanemu na stracenie?

Owszem, może. Przede wszystkim dlatego, że żaden to straceniec i jeśli chce przestać pić, to leczenie stacjonarne w bezpiecznych warunkach, bo odizolowanych od jego otoczenia, proponuje cykl trzech treningów właśnie temu służących. Pierwszym jest odmawianie picia, dzięki czemu nabędzie wiedzę o asertywności. Przećwiczy asertywne odmawianie w scenkach, co prawda podgrywanych, ale jak bardzo wiarygodnych i autentycznych, bliskich rzeczywistości. Na początku z niepewnością stara się sprostać trudnym sytuacjom, jednak po kilku próbach zaczyna wierzyć w swoje możliwości, przekonuje się, że to, co do tej pory było niemożliwe, zaczyna być w jego zasięgu. Lubię patrzeć, jak z wylęknionego, nierzadko przerażonego chłopca, staje się odważnym, zaradnym, coraz pewniejszym siebie mężczyzną. Kiedy zachowanie uległe czy agresywne zamienia na wywarzone, zdecydowane i konsekwentne. Uf, pierwsze koty za płoty.
Teraz drugi trening mający na celu nauczenie informowania o swoim uzależnieniu od alkoholu. Znowu się spotykamy w moim kaczeńcowym gabinecie. Pracujemy nad motywacją do przekazywania bliskim osobom, lekarzom i pracodawcy informacji o swojej chorobie. Początki są trudne. Bunt, opór z powodu wstydu przed oceną i lęku przed odrzuceniem. Reakcja jest zrozumiała, jak tu przyznać się szefowi w pracy, że jestem... Chwila zawahania, jeszcze ciężko przechodzi przez usta... jestem uzależniony od alkoholu. Przecież natychmiast wyrzuci mnie z pracy, tłumaczy mi. A lekarz? Na pewno naskoczy na mnie, że niszczę sobie zdrowie, że nie warto mnie leczyć, bo i tak piciem sam się wykończę. O bliskich osobach nawet nie wspomniał. Powoli analizujemy, dlaczego ważne są te informacje, jakie korzyści mu przyniosą. Dochodzimy do konsensusu, zadba o utrzymanie abstynencji, bo doktor będzie wiedział, że nie może przepisać leków na alkoholu. Chwilę nie dowierza, że nawet najmniejsza ilość alkoholu może spowodować sięgnięcie po kieliszek, ale przypomina sobie, że nieraz już tak było. Odkrywa kolejną prawdę: równie groźne jest zażywanie leków uzależniających. No tak, przyznaje, ma predyspozycje do uzależnień. W czasie rozmowy udaje się dociec, dlaczego nie mówił o bliskich. To przykre, ale niestety jakże prawdziwe, po prostu ich nie ma. Posmutniał, popłynęła łza, przecież tak bardzo tęskni za bliskością. Szybko jednak zebrał się w sobie. Przekonany o konieczności skorzystania z treningu, na którym nauczy się o tych wszystkich trudnych sprawach mówić, dopytuje niecierpliwie, kiedy będzie mógł w nim uczestniczyć. Kiedy przyszła ta chwila, sprawdził, czy jest na tyle zdeterminowany, aby wypowiedzieć te słowa - uzależniony od alkoholu. Przecież zaraz po opuszczeniu tego oswojonego miejsca będzie miał wizytę u internisty, do którego od lat chodził po "lewe" zwolnienia, kłamiąc, że zatruł się śledzikiem. Niejeden raz lekarz pytał go, czy pił, ale z największym przekonaniem zaprzeczał. Wybrał tę sytuację, gdyż wie, że będzie mu ciężko. Pierwsza próba nie powiodła się, bo tak mocno się wstydził. Sam nie wiedział, czy bardziej kłamstw, czy tego, że jest uzależniony. Koledzy mieli z niego ubaw, bo jąkał się i cedził słowa, jednak to go nie zraziło, tak długo ćwiczył, aż był zadowolony. Na koniec oznajmił wszystkim z satysfakcją, teraz jestem gotów zmierzyć się z tym. Co do tego, że trzecia część treningów jest mu niezbędna, a nawet konieczna, nie miał wątpliwości. Przekonał się, że nie jest łatwo odmawiać, czy mówić o trudnych sprawach, więc uznał, iż kontakty z alkoholem i osobami pod jego wpływem mogą być równie niebezpieczne jak picie. Ćwiczył na zajęciach, z dużą skutecznością, odmowę propozycji kolegów w pracy picia w jego obecności. Poprzednie dwa treningi przyniosły efekty. Przekonał się, jak ważne jest przestrzeganie odpowiednich zaleceń dla osób uzależnionych, aby nie ryzykować powrotu do picia. I tak z człowieka często nieporadnego bez kilku głębszych, czy niepanującego nad sobą bez alkoholowego uspokajacza, przeradza się w... zrównoważonego, jak to się zwykło mówić, porządnego obywatela.
Często zdarza się, że wychodzący z oddziału pacjenci mówią o sobie, że na nowo się urodzili, że wychodzą ze szpitala w pampersach, że dostali od Pana Boga drugie życie. W ostatnim dniu pobytu spytał mnie o skuteczność treningów. Przecież nie mogłam mu nic obiecywać, ale jedno na pewno mogłam mu powiedzieć, że spodziewane efekty, to co najmniej 10 lat, bo tyle właśnie nie piję.

Joanna Korona

źródło światproblemow.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz