Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Alkoholik to wyzwisko, a nie choroba


Potrafi pan wytłumaczyć, dlaczego pan pił?
- Alkoholik pije tylko z jednego powodu, ponieważ jest alkoholikiem. Alkohol był moim najlepszym przyjacielem. Pomagał w sytuacjach, kiedy nie czułem się dobrze. Picie, to najłatwiejszy sposób poprawiania sobie nastroju. Kiedyś podczas szkoleń robiłem ankietę: jaki powinien być przyjaciel? Pisano, że musi być na każde zawołanie, nie powinien cię krytykować, jest przewidywalny - nie powie, że nie ma czasu, poprawia nastrój, uspokaja. Dla uzależnionego takie funkcje pełni właśnie alkohol. Po co polepszać sobie samopoczucie np. pójściem na spacer? Jest łatwiejszy sposób - setka z barku. "Znieczulając" się tak coraz częściej w końcu zatraca się umiejętność poprawiania sobie nastroju w naturalny sposób. Cierpiący alkoholik zna tylko jedną metodę na pozbycie się cierpienia: wypicie następnej porcji alkoholu. Często to cierpienie jest wynikiem poprzedniego picia i wpada się w błędne koło, w ciąg.

Pamięta pan jak się zaczęła pana "przygoda" z piciem?
- Zaczynałem jak wszyscy - od picia towarzyskiego, na prywatkach. Podczas studiów piło się już całkiem regularnie, bo tam wszyscy pili. Mieliśmy łatwiejszy dostęp do alkoholu - w akademiku farmaceuci przetwarzali spirytus salicylowy, na ten nadający się do picia. "Organizowaliśmy" go sobie ze szpitali wiadrami. Potem piło się już coraz częściej i więcej, traciło się kontrolę wypijanego alkoholu i gdzieś w pewnym momencie zaczęło się uzależnienie. Na początku otoczenie patrzyło na ciebie jak na człowieka, który po prostu lubi wypić. Ale tolerancja na alkohol spada, pijącemu wystarczy niewielka ilość, żeby się upić, znika kontrola i... albo się umiera, albo trafia na leczenie.

Długo pan pił?
- Przynajmniej dwadzieścia lat. Przestałem pić dopiero, gdy miałem 40 lat.

W tym czasie założył pan rodzinę, zaczynał pracę, rodziły się dzieci, specjalizował się pan... Otoczenie nie reagowało?
- Za moich czasów, kiedy zaczynałem pracę, piło się powszechnie. W zakładach pracy, w szpitalach, to była norma. Pili wszyscy, począwszy od dyrektora do ciecia, który w bramie podnosi szlaban. Problem polegał na tym, że nie wiadomo było, kto był uzależniony, a kto nie. Teraz, kiedy dyscyplina jest większa, ludzi chorych można wyłowić i "zaproponować" pomoc medyczną. Ale rzadko tak się dzieje, a przecież pijący alkoholik jest ciężko chorym człowiekiem i nie nadaje się do pełnienia odpowiedzialnych funkcji. Tymczasem u nas alkoholicy pracują, ale odbywa się to kosztem chorego i otoczenia, które nie potrafi się temu przeciwstawić.

Wtedy pracował pan na oddziale ortopedyczno-urazowym. Nic się nie działo, kiedy przychodził pan do szpitala pijany albo pił pan w pracy? Nikt nie reagował?
- Reagowali, jak za dużo się wypiło. Zdarzały się sytuacje, że wysyłano mnie do domu albo ktoś za mnie wykonywał zabieg. Nie będę opowiadał tzw. historii z życia, bo każdy alkoholik i pije i zachowuje się tak samo. Może tylko innym językiem o swoim piciu opowiada. Startują z różnych punktów, jeden może być murarzem, drugi profesorem, ale w miarę uzależnienia, ich nitki życiowe się schodzą, aż w końcu można je przepuścić przez obrączkę. Nawet tak samo zaczynają wyglądać. Moje picie miało swoje konsekwencje - kłopoty z uzyskaniem specjalizacji, awansem zawodowym.

Jak można przyjść do pracy po alkoholu? Przecież inni to widzą?
- Alkoholik musi się napić, żeby funkcjonować, a ponieważ traci kontrolę nad piciem, na tzw. klina wypija za dużo i przychodzi do pracy pijany. Nie dlatego, że na pracy mu nie zależy, wręcz przeciwnie. Ostatnim bastionem, którego broni alkoholik, jest praca. Uważa, że lepiej jak przyjdzie do niej pijany, niż jeśli miałby tam w ogóle się nie pojawić.

A pana życie prywatne? Nie powie pan, że tu wszystko biegło normalnym trybem.
- W rodzinie też funkcjonuje się coraz gorzej, to oczywiste. Zawodzi się na każdym polu. Tak samo było u mnie. Znikałem na parę dni, zapominałem odebrać dzieci z przedszkola, nie można było na mnie polegać. Trzeba wiedzieć, że rodzina alkoholowa działa zupełnie inaczej niż normalna. W 90 proc. przypadków, gdzie alkoholikiem jest mąż, żona tkwi z nim w nałogu do końca, powoli się współuzależniając. Tam alkoholik decyduje o wszystkim, co dzieje się w rodzinie. Gdyby chciała to robić żona, musiałaby od niego odejść. Dlatego na ogół rodzina nie jest w stanie zmusić alkoholika do leczenia, na pewnym etapie przestają się go nawet wstydzić i coraz bardziej go marginalizują. I właśnie dlatego leczenie trzeba zacząć od rodziny.

Pana żona przechodziła taką terapię?
- Nie chciała. Nawet jak już przestałem pić, nie brała udziału w terapii. Ale znam przypadki, kiedy najpierw leczenie rozpoczęła żona, zaczęła zupełnie inaczej postępować z pijącym mężem, a potem on dołączył do niej. Z reguły jednak jest tak, że alkoholik w końcu poddaje się leczeniu sam, trzeźwieje, a rodzina zostaje na tym samym etapie i często się rozpada.

Tak było też u pana...
- Tak. Alkoholik, który przestaje pić, zaczyna zupełnie nowe życie. To jest inny człowiek. Jeżeli on się zmienia, a inni członkowie rodziny nie, to często tak się to kończy. Poza tym przez pierwsze dwa lata trzeźwiejący alkoholik jest nie do zniesienia. Nadal trwa w poczuciu zagrożenia, nagle zaczyna widzieć rzeczy, których przedtem nie dostrzegał, nie podoba mu się rodzina, żona, to, co ona robi. Żona jest przyzwyczajona, że dotychczas sama trzymała ster, a tu nagle, po iluś latach "zjawia" się mąż i chce decydować. Tymczasem ona pała żądzą zemsty za lata poniewierki. Chce, żeby alkoholik wszystko "odrobił", a tak się nie da. Zaczyna się szarpanina. Jeżeli żona chodzi na terapię, na takie zachowania jest przygotowana.

Uważa się, że aby alkoholik przestał pić, żeby się odbić, musi osiągnąć swoje dno. Jakie było pana dno?
- Pierwsze poważne ostrzeżenie otrzymałem w 1981 r. Pod rygorem zwolnienia z pracy ordynator kazał mi zgłosić się na leczenie odwykowe. Pojechałem, ale po powrocie zacząłem znowu pić i przez następne pięć lat piłem coraz intensywniej. Wiedziałem już, że mam problem alkoholowy, każdy alkoholik wie o tym od samego początku, tylko prawidłowo go nie definiuje. Dopiero wtedy uznaje się za alkoholika, gdy przyzna się do bezsilności wobec alkoholu i do tego, że przestał kierować własnym życiem. To nie dzieje się tak prosto. Ja potrafiłem nie pić nawet dwa miesiące, cały urlop, z czego byłem bardzo dumny i myślałem, że mam kontrolę - zresztą spontaniczne wymuszanie na sobie abstynencji, to objaw choroby alkoholowej. Wszyscy byli bardzo zadowoleni - proszę, jak chce, to nie pije - mówili. Tylko, że ja potem musiałem się za to wynagrodzić i wpadałem w tygodniowe ciągi.
Dno, od którego się odbiłem, to zwolnienie dyscyplinarne za picie w pracy w grudniu 1986 r. Najpierw wpadłem w straszny ciąg alkoholowy, po którym wylądowałem na intensywnej terapii. A potem już "dobrowolnie" zgłosiłem się na leczenie odwykowe...

Jest pan wdzięczny szefowi za dyscyplinarne zwolnienie z pracy?
- Inaczej pewnie już bym nie żył, tak jak kilku moich kolegów lekarzy. I temu, który mnie pierwszy raz wysłał na leczenie, też jestem wdzięczny. Piłem potem dalej, ale już nie w takim komforcie. Tak powinni postępować inni szefowie i ordynatorzy. Gdybym ja chciał zgłosić, że kolega pije, byłbym samobójcą, bo nic za tym nie idzie, nie zagrażam mu żadnymi konsekwencjami, a jeszcze zostałbym nazwany donosicielem. Nie ma żadnych ustalonych procedur, co robić z pracownikiem - alkoholikiem. Na ogół udaje się, że nie ma problemu, dopóki nie zdarzy się nieszczęście czy nie wybuchnie afera. Chociaż o problemie wiedzą wszyscy. Co najgorsze, takie zachowanie to kolejny gwóźdź do trumny alkoholika, bo on pije dalej. Tymczasem, żeby pomóc alkoholikowi, trzeba mu szkodzić. Szkodzić - z jego punktu widzenia.

A jak długo trwało pana trzeźwienie?
- Trwa do dzisiaj. Nie wyobrażam sobie tego czasu bez ruchu anonimowych alkoholików. Pierwszy raz zetknąłem się z grupą, kiedy trafiłem na oddział uzależnień. Pamiętam jak prowadzący powiedział, że nie pije trzy i pół roku. Wydawało mi się to niemożliwe. Właśnie tam poczułem, że przestanę pić. Potem jeszcze przez wiele lat chodziłem na mityngi AA, założyłem grupę AA w fordońskim więzieniu, przez wiele lat współpracowałem z pełnomocnikiem wojewody ds. uzależnień i prowadziłem gminny program rozwiązywania problemów alkoholowych. W końcu pomocą terapeutyczną zacząłem zajmować się profesjonalnie - skończyłem Studium Pomocy Psychologicznej, Studium Terapii Uzależnień w Warszawie.

Leczył pan lekarzy - alkoholików?
- Pacjentów w terapii alkoholowej się nie różnicuje, niezależnie czy to jest lekarz, dziennikarz, czy hydraulik. Na pewno alkoholik wykształcony, szczególnie lekarz próbuje zdominować prowadzącego. Jest przekonany, że odgrywa jakąś wyjątkową rolę, uważa, że wie lepiej. Tymczasem w chorobie alkoholowej zachowuje się tak samo jak inni, i dopóki będzie się uważał za lepszego alkoholika, nigdy nie osiągnie sukcesu w leczeniu. Miałem takiego kolegę profesora, zmarł kilka lat temu. Chodził na mityngi, ale nie mógł pogodzić się z tym, że jest takim samym alkoholikiem jak inni.

Jak pan sobie radzi z wszelkiego rodzaju namawiaczami, zachęcającymi do wypicia "tylko jednego"?
- Jeżeli ktoś zdecydowanie powie: nie piję - z reguły nikt go nie namawia. Na pytanie: Dlaczego nie pijesz? zdarza mi się odpowiadać: Bo jestem alkoholikiem. Reakcja bywa piorunująca. Nagle wszyscy stają się zażenowani, udają, że nie usłyszeli. Nadal określenie "alkoholik" funkcjonuje jako wyzwisko, a nie określenie choroby.

Zgodnie z uchwałą NRL przy izbach lekarskich powinni pojawić się pełnomocnicy ds. zdrowia lekarzy i lekarzy dentystów. Ich zadaniem będzie zbieranie informacji o faktach nadużywania substancji psychoaktywnych przez członków samorządu lekarskiego, organizacja systemu pomocy dla lekarzy uzależnionych, m.in. pomoc w znalezieniu właściwej placówki terapii uzależnień oraz monitorowanie przebiegu leczenia. To dobry pomysł?
- Zbieranie informacji o nadużywaniu substancji psychoaktywnych? W jakim celu: statystycznym, medycznym? Pełnomocnik miałby chodzić po szpitalach i pytać - kto tu pije? Żeby to stwierdzić i tak najpierw takiego lekarza musiałby zbadać biegły, a przedtem ktoś go musi na to badanie skierować. Kto? NRL podejmuje uchwałę w sprawach, na których się nie zna. Może taki pełnomocnik miałby też pójść do szefa pijącego lekarza i kazać mu go zwolnić? Przecież to właśnie rola szefa.

W razie stwierdzenia niezdolności lekarza do pracy pełnomocnik mógłby wnioskować do okręgowej rady lekarskiej o powołanie komisji orzekającej o niezdolności do pracy ze względu na stan zdrowia, co mogłoby skutkować zawieszeniem prawa wykonywania zawodu.
- Uważam, że pijący alkoholik powinien mieć zawieszone prawo wykonywania zawodu na dwa lata, z możliwością warunkowego odwieszenia po roku. Ale ktoś takiego lekarza musi do izby zgłosić, a od tego, jak już wspominałem, jest dyrektor czy bezpośredni przełożony lekarza. Prowadziłem kiedyś szkolenie dla oficerów lotnictwa, opowiadali mi, że w USA, jeżeli lotnik pije, szef natychmiast zdejmuje go ze służby i wysyła na odwyk. Po powrocie, bez żadnych problemów, na nowo podejmuje służbę. Jeżeli "zapije" drugi raz - ponownie idzie na odwyk i znowu wraca do tej samej pracy. Jeśli jednak sytuacja powtórzy się po raz trzeci - zostaje wyrzucony, traci wszelkie zabezpieczenia, emeryturę, pozbawia się go licencji. Nie potrzeba żadnych komisji, pełnomocników.

Czym więc powinien zajmować się taki pełnomocnik działający przy izbie lekarskiej?
- Za sensowne uważam powołanie pełnomocnika ds. rozwiązywania problemów alkoholowych w obrębie naszej grupy zawodowej. Pomocą trzeba objąć wszystkie osoby, które mają problem alkoholowy spowodowany piciem lekarza. Muszą to być jego szefowie, koledzy, a przede wszystkim rodzina. Trzeba by było napisać odpowiedni program, może opracować zalecenia - jak np. dyrektor czy szef kliniki ma postąpić w przypadku, gdy jego podwładny pije. Na to potrzeba pieniędzy. Czy izba będzie takie przedsięwzięcia finansować? Warto dodać, że na temat choroby alkoholowej lekarze wiedzą bardzo mało - i to jest właśnie podstawowy "problem alkoholowy" lekarzy.

Rozmawiała Agnieszka Banach

Włodzimierz Kasierski ma 62 lata, pracuje w Zakładzie Usprawniania Leczniczego w Wojewódzkim Szpitalu im. Jana Biziela oraz w Poradni Ortopedycznej w Szpitalu MSWiA w Bydgoszczy, jest specjalistą rehabilitacji medycznej i ortopedii, także terapeutą ds. uzależnień. Jest członkiem Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, a 17 lat temu współuczestniczył w założeniu OZZL. Ma żonę - lekarza rodzinnego, dwoje dzieci w wieku przedszkolnym oraz dwóch dorosłych synów z poprzedniego małżeństwa. Od 22 lat jest trzeźwym alkoholikiem.

źródło: Gazeta lekarska

dodajdo.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz