Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

"Na imię mam Andrzej, jestem alkoholikiem"


Cały tydzień czekałam na wydarzenie. Miałam dotknąć czegoś, o czym do tej pory tylko słyszałam i w dodatku słyszałam różnie. Kiedy okazało się, że mam okazję zweryfikować wszystkie te opinie, nie mogłam doczekać się niedzieli. W gronie AA miała odbyć się kolejna rocznica trzeźwości bliskiej mi osoby. Nie miałam zielonego pojęcia, co się za tym kryje, a prawda okazała się niespodzianką.

Stałam przed wejściem, rozglądając się w miarę dyskretnie dookoła. Czekałam, kiedy zacznie pojawiać się spodziewana banda meneli. Cały czas zastanawiałam się, czy na pewno powinnam tu być. Czy nie wystarczyłoby udzielić mu wsparcia tak jak do tej pory, a ciasto i kawę zaserwować sobie w przyjemnym bliskim gronie, ale on upierał się, że powinnam poznać ten kawałek jego życia od czterech lat.

Prawdę mówiąc miałam bardzo mieszane uczucia. Jego szanowałam, cieszyłam się jak najbardziej z tego, że jest trzeźwy, do pewnego stopnia dopuszczałam też możliwość, że to dzieje się w dużej mierze dzięki tym spotkaniom, ale....wrodzony indywidualizm i charakter ukształtowany przez lata również i bardzo złych doświadczeń stawiały opór przed identyfikowaniem się nawet w najmniejszym sensie z tego typu spotkaniami. Nie mogę jednak powiedzieć, że byłam tam tylko dla niego.

Alkoholików znałam z zupełnie innych okoliczności i widziałam ich dokładnie tak, jak te okoliczności na to pozwalały. Obraz nie był więc zachęcający. Z kolei od niego słyszałam od jakiegoś czasu o czymś diametralnie innym od tego, co znałam. Chciałam się przekonać, jak jest naprawdę.

Pojawiło się w końcu kilkadziesiąt osób, z których żadna nie odpowiadała stereotypowi menela. Menele nie pojawili się. Pojawili się mężczyźni i kobiety, którzy sprawiali wrażenie, jakby szczerze cieszyli się z tego, że właśnie się spotkali, że nie brakuje nikogo, że są nowe osoby. Trochę mi ta serdeczność już zaczęła bokiem wychodzić, bo nie lubię się zbytnio spoufalać z nieznanymi mi osobami, ani nie lubię, kiedy ktoś kto widzi mnie po raz pierwszy i usiłuje mnie traktować jak starego kumpla.

Niby potwierdziło się to, co od niego słyszałam, że to sami naprawdę normalni, sympatyczni ludzie, ale jedno mnie uderzyło: każda z tych osób patrzyła na niego z jakąś mieszaniną jakby uznania, ale też ciekawości i chyba odrobiny współczucia. Nie do końca to rozumiałam-uznanie w porządku, w końcu od czterech lat nie pije. Ciekawość i współczucie już nie były dla mnie takie oczywiste.

Zaczęło się spotkanie. Szanując reguły według jakich działają grupy AA w żadne szczegóły nie będę się zagłębiać, podzielę się tylko wrażeniami.

Nie doznałam cudownej odmiany zdania na temat istoty takiego spotkania, ale zrewidowałam niektóre poglądy dotyczące sensu istnienia takich grup. Do tej pory wychodziłam z założenia, że jeśli ktoś chce pić, to będzie pił niezależnie od tego, ile razy na spotkania chodzi itp. a do trwania w trzeźwości niepotrzebne jest towarzystwo innych trzeźwych, ale wola nie picia alkoholu. O dziwo, odnośnie warunków uczestniczenia w spotkaniach przeczytałam to samo: potrzebna jest tylko chęć trwania w trzeźwości.

Siedziałam ze wszystkimi, biorąc udział w tym, w czym mogłam wziąć, jednak z perspektywy obserwatora tylko analizowałam sobie to, co się odbywało. Początek nie był żadnym zaskoczeniem, dokładnie to, czego się spodziewałam, czekałam więc na drugą część-świętowanie rocznicy. Zanim jednak do tego doszło, wysłuchałam kilku smutnych historii, wielu wątpliwości, wielu scen z tego, co zabolało, co pomogło, kto sprawił zawód i gdzie spotkana została radość i nadzieja. Zwykłe ludzkie rzeczy, które tutaj nabierały wartości. Zaskoczona byłam, jak ważne były drobne szczegóły i w wielu momentach miałam ochotę podnieść rękę i powiedzieć, że spotkało mnie to samo, że tak samo to odebrałam. Powstrzymywał mnie fakt, że nie przedstawiłam się kończąc wypowiedź "jestem alkoholiczką"; nie chciałam uzurpować sobie prawa do głosu, który miałby być głosem z zewnątrz.

Zdałam sobie natomiast sprawę z tego, że w chwili otrzeźwienia alkoholik zaczyna widzieć i czuć wszystko bardzo jaskrawo, jego przytępione alkoholem zmysły zaczynają od nowa funkcjonować z wielką mocą. Czy to znaczy, że staje się osobą szczególnej troski? Nie. Jednak to, co spotka on na swojej drodze w chwili trzeźwienia jest szokiem, kubłem zimnej wody. Niektórzy z tego powodu rzucają się w znajome zapomnienie. I zaczęłam podziwiać tych, którzy po takim doznaniu podnieśli się na nogi, którym udało się pokonać całe mnóstwo ludzkich słabości.

Nie trzeba być alkoholikiem, żeby na takim spotkaniu nauczyć się słuchać i rozumieć siebie. Zrozumiałam jednak, że dosięgnięcie dna wyzwala w człowieku wrażliwość. Kiedy już nie ma się nic i nikogo następuje moment, że jest się zupełnie bezbronnym, wyzwala się energię do tego, żeby wstać, a poczucie zupełnej pustki wypełnić od nowa napisaną autobiografią. Nie jest możliwe, żeby ktokolwiek, kto ma uporządkowane w miarę "poprawne" życie mógł doznać takich odczuć, które pozwoliłyby znaleźć się całkowicie wewnątrz siebie. W kilku chwilach, które uświadomiły mi to, żałowałam, że nie jestem alkoholiczką.

Wiem, że to nie było mądre odczucie, ale wzięło się właśnie ze świadomości, że nigdy nie poznam siebie w takim stopniu i nigdy nie będę gotowa na to, żeby znaleźć w sobie tyle siły, która pozwoliłaby mi bez szukania usprawiedliwienia przyznać się do najgorszych błędów życia. Z drugiej strony cieszę się, że nie jestem i nigdy nie byłam osobą uzależnioną od alkoholu, bo na tym spotkaniu przekonałam się, że zanim można celebrować święto setek dni bez alkoholu, trzeba przejść bolesną drogę, na której walka z chęcią wypicia jest najmniejszą z przeszkód.

Największą niespodzianką okazało się właśnie świętowanie rocznicy. Jeśli ktoś, tak jak ja do tej niedzieli, wyobraża sobie formę poklepywania po plecach i wazeliniarstwa typu "ale jesteś dzielny, już tyle czasu nie pijesz" i radosnego świętowania w tradycyjnym stylu, to spotka go duże zaskoczenie. Owszem, radość z tego, że ktoś jest wytrwały i silny okazywana jest jak najbardziej, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest przekazanie pozostałym, jak do tego doszło, a to nie jest łatwe. W tym momencie zaczęłam rozumieć, że uznanie nie było dlatego, że on nie pije, ale dlatego, że odważył się obchodzić rocznicę. Uznanie dla pokonania swoich słabości na tyle, że jest gotów podzielić się nimi z innymi. A ci, którzy już to przeszli, mieli prawo mieć w oczach również odrobinę współczucia, wiedząc co go czeka i odrobinę ciekawości, co usłyszą tym razem, jaka była jego droga i ile razy na niej upadł.

W tej części zrozumiałam też irytujące, powtarzane jak mantrę przed każdym zabraniem głosu "na imię mam Andrzej, jestem alkoholikiem" - to nieustanne przypomnienie, że jestem tutaj, bo jestem z własnej woli, świadom tego, dlaczego tu jestem. Zrozumiałam, jak wiele trzeba dać z siebie, żeby oderwać ręce od butelki, której zawartość tak łatwo przynosi ukojenie.

Świętowanie rocznicy to nie huczna radość, że komuś się udało. To świętowanie pokory wobec bycia człowiekiem, świętowanie siły wobec słabości bycia człowiekiem, w końcu świętowanie świadomości własnej woli, nad którą nauczyło się panować. Świętowanie swojego życia dzień po dniu, które dzieje się w każdym szczególe i w każdym momencie, uświadomienie sobie, jak niewiele trzeba, żeby stracić bardzo dużo.

Nie pójdę więcej na takie spotkanie, ponieważ obserwowanie czyjegoś wnętrza bez świadomości doświadczenia, dlaczego tak ono się ukształtowało zakrawa na świętokradztwo zrodzone z ignorancji, na podglądanie najintymniejszych ludzkich przeżyć, do którego nie ma się prawa. Nie ma się prawa dotykać niczyjej duszy bez jego pozwolenia, a ja nie pozwoliłabym dotknąć swojej duszy nikomu, kto nie przekonałby mnie, że wie, jak może to zrobić.

Doceniłam, że zaproszenie mnie tam było przyzwoleniem na takie właśnie dotknięcie. Mam nadzieję, że go nie nadużyłam. Na pewno nauczyłam się szanować moc, jaką każdy człowiek ma w sobie i nabrałam ostrożności w korzystaniu z siebie.

Wyniosłam też stamtąd swoją mantrę, którą odtąd w chwilach zwątpienia będę sobie powtarzać: "na imię mam Kasia, jestem człowiekiem".......

źródło: eioba.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz