Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Ja, ksiądz alkoholik


Mam na imię Wiesław. Jestem alkoholikiem. I księdzem.

Alkoholicy często swoje uzależnienie nazywają piekłem. Ja takie picie do końca, taką zjazdówę, jak mówi młodzież, nazwałbym raczej cierpieniem. Ogromnym, dojmującym. Kiedy po miesiącu abstynencji ma się taką chcicę na alkohol, że nic się nie liczy, nawet Kościół. Liczy się nałóg. Tysiące wymówek atakuje wtedy podświadomość, że trzeba wyjść do ludzi i nawiązać kontakty, że trzeba załatwić jakieś interesy, ale najważniejsze na tych spotkaniach jest to, żeby był alkohol.

Jeżeli kogoś te słowa denerwują, to prawdopodobnie ma ochotę się napić. Jest na najlepszej drodze, żeby znów mu się urwał film. Na najlepszej, żeby znów cierpieć po przebudzeniu. Mieć wyrzuty sumienia i się wstydzić. Bo tak działa ten mechanizm. U rolnika, u prawnika i u księdza, bo alkoholizm to choroba, która może dopaść każdego.

Osoby zaufania publicznego, takie jak lekarz, prawnik, nauczyciel, ksiądz, mają jednak w Polsce podwójnie pod górkę. Nie dość, że walczą z nałogiem, to jeszcze muszą zmierzyć się z jego moralną oceną. Choć wszyscy wiedzą, że to choroba, choć tyle było programów i akcji społecznych. Nadal, kiedy doktor, tak jak wiceminister zdrowia Bolesław Piecha, przyznaje się do alkoholizmu, to wcale nie ułatwia tego zadania innym. Bo żeby był dobry klimat do mówienia o nałogu alkoholowym pełnym głosem, musi być dobra rodzina, szkoła, Kościół i państwo, a przez to wyedukowane społeczeństwo. Można mi zarzucić, że szukam nieba tu, na ziemi, ale jestem księdzem, szukam go wszędzie.

Myślę, że kapłanom jest najtrudniej przyznać się do alkoholizmu, bo choć na przykład w Ameryce przy każdej większej diecezji są ośrodki dla uzależnionych księży, u nas wybacza się im zdecydowanie mniej. Albo spadają na nas gromy, że wszystkiemu jest winien celibat. Że pijemy z samotności, a to kompletna bzdura. Bo jeśli ta teza miałaby w sobie choć odrobinę prawdy, większość żonatych mężczyzn nie wpadałaby w ten nałóg w ogóle. A tak przecież nie jest.

To naturalne, że każdy z nas ma większe lub mniejsze kłopoty z własną seksualnością. Jeżeli jakiś ksiądz mówi, że nie ma żadnych problemów z przeżywaniem seksualności, powinien się pójść przebadać do lekarza, bo to dopiero jest chore. Jednak nie znaczy to jeszcze, że wpadamy w alkoholizm z tego powodu. Ale niech pani pyta, łatwiej mi odpowiadać na pytania.

Na mityngach AA przedstawiam się tak: Wiesław alkoholik. O tym, że jestem księdzem, nie mówię w ogóle. Bo dla jednych to ma znaczenie, dla innych nie, ale uważam, że jestem najpierw chorym facetem, a dopiero potem osobą duchowną.

Z całą pewnością nie zacząłem pić z samotności. Zacząłem pić jak wszyscy, trochę towarzysko, trochę z ciekawości, trochę z głupoty. Wszedłem w to jak w masło, bo nasza subkultura picia w modelu północnym albo skandynawskim polega na piciu dużej ilości wysokoprocentowego alkoholu w krótkim czasie, naraz i ona nie zmienia się od wieków. Kiedyś to była butelka wódki z czerwoną nalepką wypijana gdzieś na ławeczce w parku, a dzisiaj robi się to na imprezach integracyjnych. Nigdy nie będziemy tak pić jak Włosi czy Francuzi. Oni piją do posiłku, najczęściej lekkie wino, które często mieszają jeszcze z wodą. Nawet jak pojedziemy do Włoch, nie potrafimy pić jak południowcy.

Kiedyś byłem świadkiem, jak we Włoszech ksiądz powiedział, że chociaż jesteśmy na pielgrzymce, to możemy poczęstować się winem, które nam Włosi postawili na stół, bo taką mają tradycję. Polakom nie trzeba było dwa razy powtarzać, dawali równo. Nie wytrzymałem, jak babcia zaczęła nalewać wino wnuczce. – Co pani
robi?! – krzyknąłem. Odpowiedziała, że nie przynieśli herbaty, a ja na to, że wystarczy poprosić. Tak często zaczynają pić już dzieci. Teraz to do nich skierowana jest
większość reklam.

Myśmy w latach 60. też pili. To był czas bigbitu, Czerwonych Gitar i Beatlesów. Grałem wtedy z kolegami na fajfach, byłem gitarzystą w naszym zespole. Za kulisami popijaliśmy wino patykiem pisane, jak się wtedy mówiło, albo wino marki wino. Pamiętam te migocące światła w oddali, to poczucie, że wszyscy razem ze mną świetnie się bawią, że płyniemy razem na fali. Tylko ktoś trzeźwy z boku mógł zauważyć, że zaczynamy mylić akordy, a występ zamienia się w jedną wielką balangę. Kiedy teraz z perspektywy lat na to patrzę, widzę, że alkohol za mnie coś robił, dawał mi lepsze samopoczucie, wierzyłem, że po nim to dopiero gram i śpiewam. Tak najczęściej zaczyna się choroba.

Żeby choroba alkoholowa mogła się rozwijać, musi trafić na podatny grunt. Alkoholicy to często nadwrażliwcy, a księża, proszę mi wierzyć, potrafią przejmować się wszystkim. Choroba się rozwija wtedy, kiedy alkohol napotka wewnątrz człowieka chorą duchowość. Często razem z duchowością jest do remontu także seks. Bo nad sferą swojej seksualności też trzeba pracować. Nie można jej oddzielać od wartości wyższych. Czasem są to jeszcze inne nałogi. Ale przy piciu ludzie bawią się najlepiej, nie muszą starać się wprawiać w dobry nastrój ani specjalnie wysilać. Wystarczą dwie lufy, wystarczy wciągnąć w siebie dwa browary, jak mówi młodzież, i zaczyna się zabawa. Następnym razem tak samo. W ten sposób tworzy się zamknięty krąg.

Potrafiłem nie pić przez miesiąc. Bo to mit, że alkoholik musi pić codziennie. Ale jak już zaczynałem pić, to wpadałem w kilkudniowe ciągi. Żeby nie gorszyć parafian, starałem się wtedy wyjeżdżać. Czasem jednak nie mogłem. Raz wynosili mnie z wesela, raz podśpiewując, wracałem do domu w nocy. W małej miejscowości, w jakiej byłem wikarym, takie rzeczy są natychmiast zauważane. Zaczyna się poczucie winy i wstydu tak silne, że najlepiej je zapić, by poczuć ulgę.

Kiedy nadchodzi ten moment, że człowiek dochodzi do ściany? To jest bardzo dobre pytanie. Zadają je sobie alkoholicy i pijący okazjonalnie. Wszyscy chcieliby znać na nie odpowiedź. Ale nikt jeszcze nie znalazł takiej miarki, nikt nie może więc o sobie powiedzieć: mogę pić, bylebym tylko nie dochodził do tego punktu. Każdy alkoholik odnajduje go sam. Zarówno z mojego doświadczenia, jak i z doświadczeń moich znajomych księży alkoholików wynika, że dojście do takiego punktu jest poprzedzone spotkaniem z Bogiem. On do każdego z nas powiedział: chłopie, idź dotąd, dalej ci pomogę.

U mnie także ta suma traum po kolejnych ciągach, ta tęsknota za tym, żeby dzień się zaczynał od końca, żeby można było się w końcu napić, była coraz bardziej dojmująca. Cierpiałem, bo nie chciałem tak dłużej żyć. W końcu poszedłem z wizytą do lekarza, który siedział w kościele na mszy niedzielnej w pierwszym rzędzie. Poprosiłem go o tabletki. Bóg pomógł mi pokonać wstyd. Słyszałem nieraz, że żony dosypują je mężom do zupy, kiedy zaczynają chodzić po domu charakterystycznym krokiem, kiedy zaczynają zachowywać się jak lwy w klatce. Kiedy wiedzą, że to tylko kwestia czasu, że za chwilę pójdą się napić. Ale lekarz był na szczęście doświadczonym lekarzem i powiedział, że ta droga zaprowadzi mnie donikąd. Dał mi skierowanie do poradni odwykowej.

Pamiętam, jakby to było dziś, jak zatrzymałem swojego malucha przy starej kamienicy, pod wskazanym przez lekarza adresem i nad schodkami zobaczyłem napis na czerwonym tle: „Poradnia Odwykowa, Poznań, Stare Miasto”. Dosłownie mnie zamurowało. Jak to, byłem przecież specjalnie u fryzjera, byłem wyszorowany, pachnący i mam wejść do poradni dla meneli? Dla takich jak mój dziadek? Widziałem go tylko raz w życiu, ale nie miałem wątpliwości, że jest facetem, którego alkohol zdegenerował do reszty.

Jak pani myśli, wszedłem od razu? No nie. Nie potrafiłem, potem jakaś siła dosłownie mnie wepchnęła, kiedy wydawało mi się, że nikt nie widzi. W środku przeżyłem jeszcze większy szok, bo pani psycholog po rozmowie ze mną powiedziała, że jestem alkoholikiem. – Skoro tak pani mówi, to pewnie tak jest – przytaknąłem zdruzgotany, bo od dziecka uczono mnie szacunku dla fachowców. – Tylko co mam teraz zrobić z tą wiedzą? – zapytałem. Pani doktor powiedziała mi o spotkaniach grupy AA. Zacząłem na nich odbudowywać swoją osobowość.

Do dziś mam takie dobre wspomnienie, jak wracam ze spotkania z ludźmi z tej grupy, prowadzę samochód i cieszę się, że trafiłem do miejsca dokładnie takiego,
jakiego potrzebowałem. Że nie jestem już sam, że ma mnie kto wesprzeć w walce z tym diabelskim nałogiem. Że kiedy dostanę, jak mówią alkoholicy, alkoholowego periodu, mam do kogo zadzwonić, mam gdzie pójść.

Ale chciałbym podkreślić, to dla mnie bardzo ważne, że nie występuję tutaj jako przedstawiciel ruchu AA. Że jestem trzeźwiejącym alkoholikiem według 12 kroków. Dziś jest tyle terapii psychologicznych, tyle grup i możliwości pokonywania nałogu, że nie miałbym nawet odwagi mówić, że ten program jest najlepszy. Mało tego, sami twórcy tego ruchu nigdy nie mieli takiej pychy, żeby twierdzić, że potrafią pomóc wszystkim. Choć pomogli wielu.

Byłem na początku drogi, bo nie piłem jakieś trzy miesiące, kiedy na oazie kapłańskiej w Krościenku ksiądz Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie,
powiedział mi, żebym pomyślał o tym, by pomagać w podobny sposób wychodzić z nałogu księżom. Wróciłem do tej rozmowy po trzech latach, uznałem ją za znak. Jednak zanim przystąpiłem do budowy swojego planu, stanąłem przed wiernymi w mojej parafii i powiedziałem, że jestem alkoholikiem. Że przyjeżdżać będą do parafii inni księża alkoholicy. Że nie pijemy, bo jesteśmy trzeźwiejącymi alkoholikami. Nie dramatyzowałem, nie opisywałem swoich upadków, ale nie kłamałem też, że innym księżom będziemy leczyć kręgosłup albo wątrobę. Wierni przyjęli to ze spokojem i zrozumieniem. Sami często w domach mieli podobny problem. Ale miałem zasadę, że jak przychodzili do konfesjonału, nie dostawali terapii, tylko wskazówki o ruchu AA.

Do ośrodka trafiali na początku księża w różnym stadium choroby. Dziś widzę poprawę, widzę, że choroba jest szybciej diagnozowana. Że biskupi reagują szybciej. Taki ksiądz jest dzisiaj motywowany do podjęcia leczenia, nie czeka się, aż się sam na nią zdecyduje. Wiadomo, że każdy alkoholik taką decyzję odwleka w nieskończoność.
To duży plus, bo im szybciej się zacznie walczyć z chorobą, tym większa szansa na wygraną. Według badań 20 proc. ludzi niezależnie od koloru skóry, narodowości, religii, wykonywanego zawodu, wykształcenia nie ma umiejętności kontrolowania swojego picia, nawet rodzi się z tą nieumiejętnością. Ten wskaźnik występuje u wszystkich: księży, lekarzy, dziennikarzy, prawników, robotników.

Dlatego mam jeszcze taką ideę. Podkreślam, że jest to tylko moja idea, trzeźwiejącego od ponad 30 lat księdza Wiesława Kondratowicza, żeby u nas w kraju znalazła się grupa ludzi, która by zaczęła działać na rzecz zmiany obyczajowości. Dlaczego niepijący musi zawsze się tłumaczyć, że nie pije? Dlaczego nie wystarczy zwykłe „dziękuję”. W Polsce powstały już prace naukowe o wpływie alkoholu na naszą historię, pewnie niedługo będą powstawać o jego wpływie na politykę i inne sfery życia. Około pięciu milionów ludzi, mówiąc bardzo ogólnie, nadużywa w Polsce alkoholu, oni żyją w rodzinach. A więc około 20 milionów ludzi jest u nas w Polsce pod wpływem ich chorego myślenia i odczuwania. Dlatego ciągle możemy mówić o pijanym myśleniu i odczuwaniu w naszym życiu społecznym i politycznym. Spróbujmy to zmienić.

Wiadomo, że w interesie żadnego państwa nie leży ograniczanie wpływów do budżetu ze sprzedaży alkoholu. Cała nadzieja w Kościele. I w trzeźwiejących alkoholikach. Jeszcze nie spotkałem uzależnionego od alkoholu, który nie chciałby przestać pić. Niektórym udaje się to za życia. Mnie się udało.

źródło: Newsweek
dodajdo.com

1 komentarz: