Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

O kobiecie, która umarła dwa razy


Ona- ciężka alkoholiczka z gatunku tych, które rano sięgają szybciutko po piwo, żeby zneutralizować trzęsienie się rąk. Spotykam ją kilkakrotnie- przychodzi do instytucji, w której pracuję, ale nie szuka pomocy. Jest towarzyska, ale siada w kącie i obserwuje kłębiący się tłum rodaków. Zawsze ich zagaduje, jest z nimi wszystkimi na "ty"i niezmiennie wygłasza swoje oceny sytuacji. Zawsze mylne, zawsze nachalne. Ludzie jej nie słuchają, bo śmierdzi, ma czerwoną spuchniętą od taniego alkoholu twarz i bełkocze. Moja cierpliwość do niej była dziwna- starałam się okazać jej szacunek i jej wysłuchiwać, choć czułam się zwykle mocno poirytowana jej zapachem i sposobem, w jaki mówiła.
On- alkoholik w trzeźwości. Pokochał ją, mimo, że piła i w wieku stosunkowo zaawansowanym (oboje mocno po czterdziestce) postanowili razem zamieszkać na obczyźnie. Oboje bez angielskiego. On - praca fizyczna. Niedosłyszący, więc oczywiście nie może zrobić postępów w języku (poza tym przypominam, jesteśmy w Irlandii Północnej, gdzie lokalni za punkt honoru stawiają sobie sobie mówić jak najszybciej i jak najmniej wyraźnie).
Biją się. Ona pije i ucieka z domu. On jej szuka. Angażuje policję, opiekę społeczną. Płacze mi w rękaw, bo nie wie, jak jej pomóc. Ona wiecznie w biegu.

Nie wiem, czy to było książkowe współuzależnienie, pewnie tak. Pewnie on pochodzi z patologicznej rodziny, w której alkohol był rzeczą codzienną i sytuacje alkoholowe są dla niego, o paradoksie, sytuacjami oczywistymi, więc umie w nich funkcjonować, choć tęskni za normalnością, której nie ma i nie będzie nigdy miał, bo jej nie zrozumie.
I byłaby to kolejna codzienna patologiczna historia miłości alkoholowej, gdyby nie fakt, że pewnego dnia zmienia się wszystko. Jest niedziela. Postanawiam ugotować domowy rosół. Piękny jasny słoneczny dzień.w Belfaście Jestem sama w domu. Mam plany pisarskie na wieczór, może wino z przyjaciółmi. W dobrym nastroju kroję warzywa i słucham Franka Sinatry.
Dzwoni telefon.
On.
Mówi, że jest u niego policja, on nic nie rozumie, czy mogłabym przetłumaczyć, bo ona leży w na ziemi i się nie rusza.
Nie jestem profesjonalną tłumaczką sytuacyjną. Nie mam wymaganego tutaj papierka od lokalnej instytucji. Waham się, czy mu tego nie przypomnieć i nie odesłać go do profesjonalisty. Ale nie, decyduję, że nie, bo przecież ona leży, pewnie zapiła, ale nie mogę powiedzieć "nie."
Policja mówi mi, że pani X. straciła przytomność i właśnie jest reanimowana. On reaguje na te słowa szokiem: Ona umiera! Ona umiera! Co ja mam zrobić teraz, pani Olu?
Nie wiem przecież, myślę. Gotuję zupę. Przecież. Wszystko jest przewidywalne. Zaraz dołożę kostkę rosołową. Zamieszam energicznie. Pokroję pietruszkę. Kontroluję swój świat.

Ktoś może umiera. Nie wiem, co zrobić.
Gotuję rosół. Jest jasny słoneczny dzień
W taki dzień nie leży się na podłodze i nie umiera. Na oczach bliskich.
Nie wiem, co się robi i mówi w takiej sytuacji. Może nic. Może wiele. Wybieram wiele.
-Panie Ryszardzie (imię zmienione), lekarze przeprowadzają reanimację. Reanimacja oznacza, że jest szansa (czyżby? ty kretynko, kłamiesz). Z pewnością jest szansa, dopóki reanimują (ona się zapiła, pewnie nie ma szans). Obecność lekarzy jest ważna- są i ratują.
Policja mi mówi, że to zawał.
"Panie Ryszardzie- mówię ja- "Policja mówi, że to zawał"
Pan Ryszard krzyczy w słuchawce i płacze, że ona umiera.
"Nie"-kłamię, zastanawiając się, czy mi wolno kłamać-"Nic nie wiadomo. Zawał nie oznacza śmierci.Ludzie przechodzą po trzy zawały i żyją. Proszę o tym pamiętać".
Patrzę w rosół. Patrzę w ścianę. Cała moja wiedza, wrażliwość, filozofie, empatie runęły. Jestem bezradna, a nie mogę być, bo Ryszard uważa, że jestem alfą i omegą. Powinnam powtarzać tylko to, co mówi mi brytyjska policja, która jest oszczędna i sformalizowana, ale po słowiańsku ornamentuję każde zdanie policji, ubarwiam je nadzieją. Co, gdy teraz myślę, było oszustwem, które wydało mi się naturalne. Nie chciałam być tą osobą, która go zrani, odbierając nadzieję. Nie chciałam być okrutna. Przecież.
W końcu telefon bierze od Ryszarda policjant.
- Proszę powiedzieć Ryszardowi, że jego żona nie żyje.
Tyle. Powiedział policjant. Mam to tylko przekazać.
Kiedy policjant przekazuje telefon Ryszardowi, moje myśli nabierają tempa przerażającego. Nie żyje? I co mam powiedzieć? Że NIE ŻYJE?ze wszystko trwało pięć minut, mówiłam przed pięcioma minutami o nadziei, tchnęłam nią w tego człowieka, a teraz mam go poinformować, że jego żona nie żyje? Tak po prostu? Jakich mam użyć słów? Że odeszła? Że jej już z nami nie ma? Że reanimacja nie wyszła? Że lekarzom nie wyszło?
Słyszę głos Ryszarda. Głos cichy. On nie wie nic. On czeka, że mu powiem coś dobrego.
-Panie Ryszardzie- mówię cicho i ja- pana żona nie żyje.
Rozłączył się ze mną.

Co dalej? Dalej są procedury. Dalej zadzwoniła policja, żebym przekazała Ryszardowi, że biorą ciało do autopsji. Dwadzieścia minut po śmierci ukochanej żony, mam powiedzieć: "Ciało będzie zabrane do autopsji."
Nie mówię tego.
Mówię: "Pana żona zostanie zabrana przez policję, dobrze?"
Czytam później, że to wbrew zasadom.
Policja dzwoni dzień później z informacją, że autopsja zostanie przesunięta. Mam to powiedzieć Ryszardowi, dzwonię do niego.
"Panie Ryszardzie, jak się pan czuje? Spał pan coś?"
Cisza. Wiem, że zadałam idiotyczne pytanie. Czy w ogóle można spać po śmierci ukochanej osoby? Jak płynie wtedy czas? Czy zatrzymuje się w miejscu, jak chcą pisarze? Pędzi jak szalony? Rozciąga się jak guma? Co się wtedy dzieje?
"Nic, pani Olu, dobrze. Muszę jechać do żony do szpitala, bo nie wzięli jej piżamy ani szczoteczki do zębów".
Z mojej strony cisza. tego nie podejrzewałam. Nie wiem, co zrobić. Czy zmartwychwstała? Idiotyzm. Czy to była śmierć kliniczna? Czy lekarze się pomylili? Aż tak? Czy się przesłyszałam? czegoś nie wiem?
Głos Ryszarda był tak zdecydowany, tak pewny siebie, że to ja zwątpiłam w swoje zadanie.
Pozwoliłam ciszy wybrzmieć- zbierałam myśli, albo raczej- bezmyśli.
"Panie Ryszardzie"-powiedziałam "Czy pan wie, że pana żona nie żyje?".

Usłyszałam płacz i znowu wyłączył się telefon. Więc powiedziałam mu to dwa razy. Dwa razy byłam posłańcem, informującym go o śmierci bliskiej osoby.
Ryszard żyje dalej.
Minęło kilka miesięcy.
Na mój widok rozjaśnia się. Rozmawiamy o jego nadwątlonym zdrowiu i zachowaniu jego córeczki.
Swoją rolę w jego życiu spełniłam.

źródło: Doktorant na obczyźnie

dodajdo.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz