Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Niczego za bardzo nie chcieć, zachować dystans

Rozmowa z prof. dr hab. Lechem Falandyszem



Lech Falandysz urodził się 27 października 1942 roku w Warszawie. Studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim ukończył w roku 1965. W sześć lat później został doktorem. Habilitował się w roku 1971, a od roku 1991 jest profesorem prawa w Instytucie Prawa Karnego naszego wydziału. Jest autorem około dwustu publikacji naukowych i prawno naukowych, głównie z dziedziny prawa karnego, w tym siedmiu pozycji książkowych. Jest ponadto członkiem Towarzystwa Naukowego Prawa Karnego, Polskiego Towarzystwa Wiktymologicznego, Polskiego Towarzystwa Kryminologicznego, a także licznych zagranicznych towarzystw naukowych w zakresie prawa karnego. W latach 1990 - 1991 był dyrektorem Instytutu Wymiary Sprawiedliwości przy Ministrze Sprawiedliwości, a następnie pracownikiem kancelarii Prezydenta RP, najpierw w charakterze sekretarza stanu, a od kwietnia 1992 roku w charakterze zastępcy szefa Kancelarii.


W jednym z wywiadów powiedział Pan Profesor, że nie jest prawnikiem z powołania. Dlaczego wobec tego taki kierunek studiów: wpływ ojca, czy dla rodzinnego spokoju?

Na pewno nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem prawnikiem z powołania. Chociaż dziś ten zawód jest mi najbliższy i najlepszy, jaki mógłbym uprawiać. O tym wyborze zadecydował jednak w końcu przykład ojca, który był adwokatem od początku lat 50, ale prawo skończył przed wojną. Zawód prawnika jest w Polsce zawodem rodzinnym i mój przykład tylko to potwierdza.


Podczas studiów uchodził Pan Profesor trochę za dziwaka, trochę kontestatora, a na pewno "luzaka".


To wszystko po trosze prawda, chociaż akurat słowo "luzak" wydaje mi się nieco archaiczne. Na pewno nie zaliczałem się do tzw. bananowej młodzieży i nie byłem synem prominenckim. Nie pochodziłem również ze szczególnie zamożnej rodziny, chociaż ojciec po wojnie zajął się biznesem i miał wytwórnię pasty do butów i na pewno byłem w o wiele lepszej sytuacji finansowej niż wielu moich kolegów. Czasy studenckie wspominam jako najpiękniejszy okres w moim życiu. Nauka nie sprawiała mi trudności, a moje pokolenie - w przeciwieństwie do waszego - nie myślało wyłącznie o karierze, ponieważ wtedy była ona wyjątkowo mizerna, a zarobki prawników na ogół niskie. Wiedzieliśmy, że nie mamy większego wpływu na swój los i traktowaliśmy studia jako pięć szczęśliwych lat, podczas których było wiele okazji do zabawy.


Słyszeliśmy, że jako asystent prawie nie stawiał Pan Profesor dwój studentom.

Początkowo ogromnie przejmowałem się swoją rolą i starałem się być surowy, ale jakoś mi to nie wychodziło. Czasy były wtedy szczególne. Wydawało mi się, że nadmierna surowość niektórych moich kolegów być może wynikała z jakiejś frustracji. Tego, co uchodziło starym, przedwojennym profesorom, jak np. Gintowtowi czy Koranyiemu, którzy potrafili wyrzucić indeks przez okno a studenta zmieszać z błotem i potraktować grubym słowem, nie tolerowałem u młodszych pracowników naukowych. Nie uważałem i dalej nie uważam za właściwą metodę poniżanie studentów i traktowanie ich jak uczniów. Na tym, że nie stawiałem dwój, wychodziłem nie najgorzej, bo studenci na ogół doceniali ten mój kredyt zaufania i nie starali się mnie oszukiwać. Natomiast moi poważni koledzy z wydziału traktowali mnie jako enfant terrible albo faceta, któremu odbiło.


Kto z profesorów był dla Pana wzorem osobowym i kogo wspomina Pan najlepiej?

Pierwsze trzy lata seminarium spędziłem u profesora Igora Andrejewa, dziś, niestety, okrytego złą sławą z powodu znalezienia się w trójce sędziów sądu rewizyjnego, który utrzymał w mocy wyrok śmierci (wykonany) na generale AK Emilu Fieldorfie - "Nilu". Od profesora Andrejewa nauczyłem się kostycznej dogmatyki w prawie karnym - trochę w niemieckim stylu. Nie zostałem jednak jego asystentem, ponieważ po trzech latach przekazał mnie profesorowi Arnoldowi Gubińskiemu - człowiekowi (obecnie jest już na emeryturze) kryształowego charakteru, niezwykłej łagodności i ogromnej wiedzy. Z profesorem Gubińskim kojarzy mi się jedno najważniejsze słowo w moim prywatnym słowniku: tolerancja. Nie byłem jego najlepszym asystentem - do czego się przyznaję. Zdarzało mi się zawalać terminy i nie do końca wywiązywać z obowiązków. Chętniej siedziałem przy winie u Hopfera niż nad książkami. Dwukrotnie głosowano nawet w Instytucie, czy mnie nie usunąć i zawsze wygrywałem jednym głosem. Widać mam dobrego anioła stróża, chociaż i on czasem groził mi palcem. U profesora Gubińskiego i przy jego wydatnej pomocy zrobiłem i doktorat i habilitację. Przez krótki okres moim drugim mistrzem był profesor Jerzy Sawicki - słynny "Lex". Postać niezwykle barwna i ciekawa, który swoim wyglądem przypominał raczej artystę niż profesora prawa.


O pana profesorach krążyło wiele anegdot. Czy pamięta pan może jakąś?

Niejedną. Student otwiera gabinet profesora Sawickiego. Widzi, że nie ma profesora i mówi: "znów nie ma tego sk...a" Wtedy odzywa się głos profesora dobiegający zza szafy: "pan chyba zapomniał, że na uczelni używa się tytułów naukowych, a nie rodowych." Albo taka: mój nieżyjący już kolega Józef Gajek zdawał prawo rzymskie u znanego z dziwactw i surowego w ocenie poziomu wiedzy studentów profesora Gintowta. Aby wzbudzić litość u profesora, Józek obandażował się cały "w trupa" i powiedział, że miał wypadek na motorze. Profesor zaprosił go do gabinetu, kazał położyć się na sofie i traktował delikatnie niczym jajko. Józek leżał na sofie, palił papierosa i odpowiadał. Zdał na czwórkę, a po wyjściu z gabinetu profesora zrywał szybko spowijające go bandaże - dobrze, że profesor tego nie widział.


Wielokrotnie przyznawał się Pan Profesor do swego alkoholizmu. To chyba niełatwe tak otwarcie mówić o swoim nałogu?

Alkohol był częścią mojego życia już na studiach. Przyznałem się publicznie do picia, bo tak było i nie ma potrzeby tego ukrywać. Było mi łatwiej przyznać się do tego, bo udało mi się wygrać z nałogiem. Miałem wiele szczęścia, a pomogły mi w wyjściu z nałogu dwie panie: moja żona, Barbara i panna "Solidarność". Pić zacząłem już na studiach. Mieliśmy sporo wolnego czasu, a miejsc, gdzie można było napić się piwa i nie tylko, nie brakowało w okolicy uniwersytetu, np. w miejscu dzisiejszego antykwariatu była piwiarnia "Pod Chrystusem". Na Oboźnej była z kolei słynna budka "U Babci", gdzie popijali piwo robotnicy i studenci. Na murku spotykało się przy piwie wielu znanych dziś ludzi, jak np. Wojciech Młynarski, Stefan Friedmann czy Andrzej Majkowski, minister u obecnego prezydenta (ten ostatni miał ksywkę "Browar" i niezwykle mocną głowę). Ciągnęliśmy piwo i opalaliśmy gęby w słońcu. Z kolei w Dziekance były fantastyczne i tanie wina. Miałem doskonałego kumpla w tych alkoholowych "potyczkach" - Wiktora Osiatyńskiego. Powiedziałem kiedyś publicznie, że połowę swojego dorosłego życia przepiłem. na szczęście jednak w tej drugiej, trzeźwej zrobiłem nie mniej niż innym udaje się przez całe życie. A dzięki alkoholizmowi nie pretenduję do miana autorytetu moralnego. Nałóg uczy pokory i dystansu wobec siebie, a po przygodzie z wódką nikt nie ma prawa uszczęśliwiać ludzkości jedynie słusznymi teoriami. Na szczęście było i minęło.



Kiedyś powiedział Pan, że obecnie studia na prawie są trudniejsze i że współczuje pan studentom tego wydziału.

Za moich czasów było nas na roku 250 osób i mieliśmy niewiele zajęć obowiązkowych. Obecnie jest za dużo studentów na roku.

Uważam, że w szczególnie złej sytuacji są ci studenci, którzy płacą za studia, a w zamian otrzymują niewiele.

Tych ogromnych rzeszy studentów nie bardzo wiadomo jak i kto ma egzaminować. Kompletnym nieporozumieniem są dla mnie egzaminy testowe - można niczego nie umieć, a mimo to zdać, bo akurat udało się skreślić prawidłową odpowiedź. Wszyscy - i profesorowie i studenci - szukają dodatkowych źródeł pieniędzy, a cierpi na tym jakość studiów. Część kadry naukowej zajmuje się biznesem lub polityką - nie wyłączając mnie. I nie mają zbyt wiele czasu dla studentów. Innym problemem są cząstkowe zmiany w prawie, których nie sposób śledzić. Ja sam straciłem już rachubę w zmianach w prawie karnym, a co dopiero studenci, którzy się go uczą. Te studia przypominają dżunglę. Zwycięża najsilniejszy. I to może jedyny plus, że macie szansę nauczyć się odporności.


Jakie są - zdaniem Pana Profesora - granice interpretacji przepisów prawa. Chodzi nam oczywiście o słynną już "falandyzację" prawa.

Już w okresie studiów byłem zafascynowany dogmatyką prawa czyli owym przysłowiowym dzieleniem włosa na czworo. "Falandyzację" prawa zarzucali mi politycy czyli ludzie, którzy nie znają prawa. Natomiast prawnicy nie mieli o to do mnie szczególnych pretensji. Wiedzieli bowiem, że są to dopuszczalne sposoby wykładni prawa. Nigdy nie naruszyłem kanonów wykładni. Była to może dość specyficzna wykładnia prawa, rozbijająca pozornie słuszne zasady, za którymi stali politycy i partie. Nie łamała ona jednak kanonów logiki i nie naruszała wspólnego dobra. Walka o prawo trwa dalej, ponieważ nie jest ono dane raz na zawsze, a granice jego wykładni wyznaczają zasady państwa prawnego.


Pan profesor określał sam siebie jako "adwokata prezydenta Wałęsy". Jaka byłaby Pana odpowiedź, gdyby ponownie prezydentem zosłał Lech Wałęsa i zadzwonił do Pana z propozycją współpracy?

Na pewno wróciłbym na służbę, ponieważ była to służba Polsce,a nie prezydentowi. A parafrazując pewne powiedzenie słynnej pani rzecznik prezydentowi nie odmawia się. Mówiono o mnie, że byłem psem łańcuchowym prezydenta i to też prawda. Jestem natomiast zwolennikiem silnej prezydentury i myślę, że coś w tym kierunku zrobiłem. Natomiast nie myślę o żadnej karierze politycznej. Nie chcę należeć do żadnej partii. Jestem homo apoliticus.


W swojej karierze naukowej ma Pan dość dziwny epizod - wykłady w szkole milicyjnej w Legionowie. Dlaczego zdecydował się Pan na nie?


Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Na jakimś moim seminarium prawniczym znalazła się grupka młodych ludzi - wykładowców ze szkoły w Legionowie. Podczas bankietu , który odbywał się na zakończenie tego seminarium, złożono mi propozycję wykładów dla słuchaczy tej szkoły. Początkowo wahałem się - wyjeżdżałem zresztą do Kanady. Po powrocie ponowiono propozycję. Zarabiałem wtedy niewiele i liczył się każdy grosz. Czasy były wyjątkowe - w październiku 1980 roku po pierwszych strajkach w kraju zaczynała powoli podnosić się temperatura polityczna. Na swój pierwszy wykład do Legionowa pojechałem z nalepką "Solidarność" na szybie samochodu, a podczas wykładów niezwykle krytycznie oceniałem wydarzenia w kraju. Czułem, że przynajmniej jedna trzecia słuchaczy zgadzała się ze mną. Z tych wykładów zrezygnowałem, gdy zacząłem regularnie publikować swoje teksty w tygodniku "Solidarność".


Co Pan uważa za swój największy sukces, a co za porażkę?

Sukcesem jest niewątpliwie moja rodzina: żona (druga) o 17 lat młodsza ode mnie i piątka dzieci. Porażką natomiast było moje pierwsze małżeństwo. Obydwoje byliśmy za młodzi do małżeństwa, a ja nie dorosłem jeszcze wtedy do ojcostwa (z tego związku mam dorosłego syna Filipa).


Hobby?

Lubię dużo spać i grać w tenisa. Ale, niestety, również kawę i papierosy, a to jak wiadomo nie wpływa najlepiej na formę, której starcza mi najwyżej na 2 godziny.


Życiowe credo?

Niczego za bardzo nie chcieć, a do wszystkiego zachowywać dystans. Nawet do spraw ważnych. Wtedy z każdego zwycięstwa można cieszyć się podwójnie, a porażką martwić o połowę mniej.


Podobno jest pan pantoflarzem i boi się kobiet?

A czy może być inaczej? W moim wieku nie ma już co szurać. Zresztą swoje już wykonałem w dziedzinie męskich podbojów i jestem zwolniony od pokus.



Dziękujemy za rozmowę.


Anna Kokocińska

Piotr Bałasz

źródło: http://prawo.vagla.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz