Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Księża - alkoholicy


Niektórzy wierni chcą, żeby ksiądz znów zaczął pić - pisze Tomasz Lipko

Najpierw były sygnały od braci kapłanów. Potem wezwał mnie na dywanik sam biskup i powiedział, że kalam dobre imię Kościoła, a ja wciąż byłem bezradny. Bywało, że po takim tygodniu picia, jak wydawało mi się, że zaczynam umierać, przerażony sam zamykałem się w ciemnym kościele. To była bardzo szczera modlitwa, dużo szczersza niż normalny pacierz. Odprawiałem nowenny, leżałem krzyżem w zimnie i byłem bardzo zdziwiony, że Bóg mi nie pomaga. W sumie przez te piekielnych sześć lat picia cały czas zajadle modliłem się do Pana Boga. W końcu, gdy zawiodły już wszelkie metody i zacząłem się zastanawiać nad porzuceniem kapłaństwa, jako jeden z niewielu wówczas księży przełamałem się i rozpocząłem terapię w grupie Anonimowych Alkoholików - mówi ksiądz Wiesław.


19 lat temu, wówczas młody 24-letni alkoholik, nie wiedział jeszcze, ilu kapłanów tak jak on w pojedynkę zmaga się z chorobą alkoholową. Dziś, po kilkunastu latach pracy z uzależnionymi, twierdzi, że co piąty ksiądz w Polsce jest dotknięty alkoholizmem. 90 proc. księży, którymi się zaopiekował, zerwało z nałogiem i wróciło do normalnej pracy. To jeden z największych wskaźników skuteczności w Europie.


Na co dzień jest proboszczem niewielkiej parafii w małej, biednej wielkopolskiej wsi. Swój gabinet ma w parafialnym budynku prowincjonalnego kościoła. Programy terapii - indywidualnej i grupowej - posegregowane są na komputerowych dyskietkach. Biblioteka zajmuje cały drugi pokój, rzędami obok siebie: psychoterapia, profilaktyka, psychologia, specjalistyczne kasety wideo. Piętro wyżej mieszka trzech księży. Przyjechali tu miesiąc temu, za dwa miesiące wrócą do pracy w swoich parafiach - na ich miejsce już czekają następni.

* * *


Od kilku lat istnieje w duchowieństwie coś na kształt lobby trzeźwiejących alkoholików. Lobby z roku na rok silniejsze i liczniejsze. Jak grzyby po deszczu kolejne parafie oferują księżom alkoholikom swoje pomieszczenia na ogólnopolskie rekolekcje, a także mniej oficjalne spotkania. Przyjeżdżają tam biskupi, a także profesjonalni psychologowie i terapeuci. ARKA - nazwa urodziła się sama ze słów: Apostolski Ruch Księży Abstynentów - mogą tu należeć wszyscy księża podejmujący abstynencję, także ci, którzy nigdy nie byli alkoholikami. Mniej oficjalne spotkania przeważnie organizowane są spontanicznie.


Ksiądz Piotr: - Często dzwonimy do siebie, zwłaszcza gdy wyczuwamy, kiedy nawrót choroby może nastąpić, kiedy czujemy niezdrowe emocje, mamy problem albo po prostu, kiedy jest nam źle. Na każde spotkanie przyjeżdżają nowi ludzie.



- Księża to charakterystyczna i, można powiedzieć, nawet podręcznikowa grupa ryzyka - mówi dr Jerzy Mellibruda, szef Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych (PARPA) - ich praca to duży wysiłek psychiczny, do tego samotność, wyrzeczenia i na koniec ten polski zwyczaj z piekła rodem, że jak chodzi ksiądz po kolędzie, to należy postawić przed nim kieliszek. O tym się nie mówi, bo ci ludzie zamiast się przyznać do choroby i się z niej wyleczyć, ukrywają się z tym i w ten sposób stają się jeszcze bardziej samotni.

- Pamiętam, jakim rarytasem był francuski koniak w latach 70. - mówił ks. Wiesław Kondratowicz w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej - ten koniak ludzie chowali specjalnie na kolędę, żeby uczcić to ważne spotkanie. I do tego to przekonanie, że wszyscy Polacy piją, więc nie jest żadnym zgorszeniem, że ksiądz wypije kieliszek czy dwa. Ale w mieście, w bloku na jedną trasę kolędową było 20 albo 30 mieszkań i niemal w każdym ktoś czekał z kieliszkiem. Można sobie wyobrazić, czym to się kończyło.


Piotr: - Bardzo wielu księży skarży się, że są wychowywani przez swoich parafian w obrzędowości kolędy z alkoholem. Nie pomagają nawet apele, żeby nie częstować, wygłaszane podczas ogłoszeń duszpasterskich. Moim największym problemem była nieumiejętność odmawiania: strasznie bałem się niespełnienia czyjegoś oczekiwania. Im częściej spełniałem, tym więcej było oczekiwań. Wyspowiadać, ochrzcić, poświęcić fabrykę i podżyrować kredyt na auto. I tak rośnie mi garb, człowiek się gubi, zaczyna kłamać i zaczyna się już zjazd w dół. Ksiądz nie może mieć złego zdania o sobie, więc złe samopoczucie znieczula. Pije. I wtedy się okazuje, że ksiądz jest zupełnie sam.


A alkohol już wtedy naprawdę zaczął mnie pociągać, a raczej rozwiązywać pojawiające się przeszkody. Bałem się kontaktów z młodzieżą, z dziećmi, miałem problem, jak do nich trafić. Wystarczały mi na początku ze dwa kieliszki koniaku i już na katechezie byłem wyluzowany jak kaczka przy stole.


- U księży, którzy w studenckich latach nie mieli jak się nauczyć picia wódki, ten proces to błyskawica - tłumaczy ks. Kondratowicz. - Powtarzało się to coraz częściej, ale ze zdwojoną siłą choroba wybuchła, kiedy księdza Stanisława przeniesiono do innej parafii, gdzie trafił pod opiekę bardzo tolerancyjnego proboszcza: tu już nie było picia dla kurażu. - Jak miałem odprawiać rano mszę, musiałem wychylić pół szklanki, żeby ubrać się do kościoła. Niestety, mogłem sobie pozwolić, żeby nie wstawać rano - leżałem, z trudem trzeźwiejąc, a proboszcz dobrodziej odprawiał za mnie.

* * *


Przełożeni o niczym nie wiedzieli i po czterech latach całkiem poważnego picia Stanisław dostał propozycję objęcia samodzielnej placówki w Połajewie nad Gopłem. Choroba nie postępowała już tak szybko, ale za to systematycznie. Stanisław zżył się z sympatyczną rodziną, która pech chciał, że prowadziła klasyczną wiejską gospodę. Dla księdza nie było taryfy ulgowej. - Początkowo jeździłem tam raz na dwa tygodnie, raz w tygodniu, potem coraz częściej i doszło do tego, że nie było dnia, żebyśmy razem nie pili wódki. Pojawiły się klasyczne symptomy: przy ołtarzu drżenie rąk, zimne poty, pijacki dygot, nawet problemy ze staniem w normalnej pozycji. Parafianie, którzy przywykli już, że ksiądz lubi wypić, zaczęli się orientować, że teraz odprawia mszę po kilkudniowych ciągach. W chwilach trzeźwości przerażała świadomość własnych czynów. Z marzeń o spontanicznej posłudze i maminych modlitw wychodził ze mnie skacowany urzędas, który przychodził do świątyni tylko podbić zegar. Psychiczny dół i fizyczne wykończenie potęgowały się nawzajem, stwarzając z mojego organizmu i duszy prawdziwą mieszankę wybuchową, psychicznie niemożliwą do zniesienia.
- Doszły jeszcze do tego problemy finansowe - Stanisław zaczął przepijać wszystkie swoje pieniądze.



W końcu do kurii diecezjalnej zaczęły dochodzić sygnały od parafian, że zaprzyjaźniony ksiądz pod wpływem alkoholu siada do konfesjonału i pijany dochodzi do ołtarza. 30 grudnia 1991 r. został wezwany do diecezji po raz trzeci. Biskup powiedział mu krótko: "Jedziesz na terapię do Gostynina". Zawodowy oddział odwykowy przy szpitalu psychiatrycznym. - Wszyscy wiedzieli, że jestem księdzem. Osoba kierująca podziałem pracy złośliwie skierowała mnie do czyszczenia toalet. Wykonywałem tę pracę najlepiej, jak umiałem, i tym zyskałem w oczach innych pensjonariuszy.


Piotr:
- Jeśli jest się księdzem, który jest powołany do przewodzenia, do pokazywania, jak się powinno żyć, to samo poczucie duchowej niesprawności może załamać. Księża są bardzo wrażliwi na punkcie swojej opinii. Wystarczy zasłyszana skarga, że ktoś został źle przyjęty w kancelarii, ktoś niezadowolony z pory pogrzebu, ktoś nie rozumiał kazania. Księża to z reguły delikatni wrażliwcy, każda nieprzyjemność ich boli. I tak mamy klasyczną definicję grupy podwyższonego ryzyka. Kiedy sprawowałem sakrament w stanie nietrzeźwości, potęgowało się później we mnie poczucie winy nie tylko w stosunku do ludzi, ale przede wszystkim do Boga. Czułem się niegodny. W końcowym etapie mojego picia piłem już głównie sam.

Stanisław:
- Po terapii zostałem skierowany na rezydencję do Lipna, gdzie proboszcz, młodszy ode mnie kolega, któremu zorganizowałem kiedyś prymicję, chciał okazać wdzięczność i mnie przyjął. Znał moją historię, ale bezradny z przerażeniem obserwował kilkutygodniowe ciągi. Po paru miesiącach mojego pobytu był wykończony psychicznie. Któregoś dnia nie wytrzymał. Wsiadł do samochodu i zdesperowany pojechał błagać biskupa, żeby mnie stamtąd zabrał. Wtedy miarka się przebrała - z dnia na dzień dostałem polecenie, żebym z moją reputacją sam sobie szukał proboszcza. W hierarchii taki komunikat oznacza zupełną degradację. Była to ostatnia z rzeczy, jaką ksiądz biskup mógł dla mnie zrobić. Wylądowałem w niedużej, zapomnianej jakby przez świat parafii, gdzie puściły mi już hamulce. W coraz rzadszych chwilach trzeźwości wstydziłem się pokazać spowiednikom, organiście, kościelnemu. Niestety, do końca pełniłem posługę, co dzień rano na mszę potrafiłem doprowadzić się do stanu używalności, po czym szybciutko chowałem się do pokoju i drżącymi rękami nalewałem sobie alkohol. Nie miałem praktycznie kontaktu z żadnym człowiekiem, jeśli nie liczyć odfajkowywania dyżurów przy konfesjonale. W końcu 12 grudnia 1992 r. znalazłem się w strasznym stanie ponownie na oddziale odwykowym, pamiętam tylko, że przerażony proboszcz zawiózł mnie tam samochodem. Tamtego dnia zaczął się mój proces trzeźwienia.

* * *


Gdy na pierwszym spotkaniu powiedział, skąd przyszedł, na ludzi w grupie AA podziałało to bardzo krzepiąco. Ucieszyli się, że mają jeszcze księdza. Ksiądz Stanisław jeszcze nie znał tej choroby, kiedy dwa miesiące później proboszcz wysłał go na pielgrzymkę do Częstochowy z grupą AA. Dopiero wtedy, na pielgrzymce, którą sam poprowadził, Stanisław pierwszy raz szczerze rozmawiał z prawdziwymi alkoholikami. Ludźmi, którzy mówią o swoim życiu z radością, że udało im się przerwać ten koszmar. - Radośnie, eleganccy, na różnych stanowiskach, także prawnicy, aktorzy, lekarze. Nie powiem - zaimponowało mi nawet to, że przyjechali eleganckimi wozami - przekonałem się, że im się udało, że naprawdę mają to za sobą. Solidarność? Nie - wspólna radość z zakończenia picia. Z wyzwolenia - to bardzo łączy ludzi.

Zgodnie z zasadami terapii od razu po jej zakończeniu wrócił do pracy. W parafii, do której wrócił, prawie nikt nie podejrzewał, że ksiądz, który czasem nieco zawiany przychodził do kościoła, ostatnie kilka tygodni spędził w placówce AA.

- Jak się do tego odnosili wierni?


- Normalnie. Niektórzy zaczęli do mnie wieczorem przychodzić.


Piotr
- niewysoki, serdeczny grubasek, jak wszyscy bohaterowie tej opowieści. Bardzo chętnie opowiada o zaletach kupionego przed trzema laty daewoo matiza. Zapalony kibic piłkarski, często chodzi na mecze Ruchu Chorzów. Fanatyczny miłośnik teatru. Piąty rok niepicia, po najbardziej klasycznym leczeniu w ośrodku odwykowym. Jak sam to określa, krzyczy o chorobie: ma cotygodniową audycję w Radiu Plus Katowice, opublikował dwie książki, publikuje w miejscowym "Gońcu Górnośląskim", w "Dzienniku Zachodnim". Od dwóch lat razem z agencją reklamową Business Consulting organizuje lokalną promocję trzeźwego stylu życia. Z zawodowymi mediaplanerami i copywriterami zarywa noce, planując najskuteczniejsze dotarcie do swojego odbiorcy: plakaty na przystankach - citylight, billboardy, bannery na burtach autobusów. Plakaty zrobił dla niego znany śląski plakacista prof. Roman Kalarus, dziekan Wydziału Grafiki i Plastyki ASP. Różowe plakaty ze smutną twarzą o oczach jak kieliszki co roku przypominają kilku milionom mieszkańców śląskiej aglomeracji o jednej z najgroźniejszych chorób w Polsce. Do udziału w kampanii namówił też prof. Jana Miodka, prof. Tadeusza Sławka, rektora Uniwersytetu Śląskiego, i Wojciecha Kilara. Uzyskał spore środki z gmin i PARPA.


Piotr cały czas boi się nawrotu choroby, chociaż nauczył się z tym żyć. Jego życie towarzyskie nie jest tak bogate ani intensywne jak kiedyś. Dużo podróżuje. Ostatnie wakacje spędził na rejsie po Morzu Śródziemnym z grupą Anonimowych Alkoholików. Z trójką trzeźwiejących księży razem zagniatali mięso na mielone, szorowali pokład, a wieczorami, parskając śmiechem, śpiewali szanty o piciu rumu prosto z beczki.


Piotr:
- Kiedy spowiadam takich ludzi i mówię: "Daj spokój, ja też jestem alkoholikiem", to jest dla nich jak wiatr w plecy, czuję to. Taka spowiedź bardzo różni się od zwykłej - szczera do bólu rozmowa dwóch alkoholików, z których jeden ma większe doświadczenie. Bardzo długa i bardzo intymna rozmowa. Zawsze zapraszam ich do mojego pokoju, chociaż raz mi się zdarzyło, że gość wolał przy konfesjonale - trzeba było specjalnie otwierać kościół.

- Czy ta księdza szczerość i medialność nie denerwuje nikogo w hierarchii?

- Mam pełną akceptację arcybiskupa. Pamiętam, jak się znalazłem na odwyku w Gorzycach, skopany psychicznie, następnego dnia przyjechał do mnie jego wysłannik z jednym tylko zdaniem, pamiętam do dziś: "Szef się bardzo cieszy".


Wiesław:

- Czasem na plebanii do późna w nocy potrafił opowiadać chłopu o tym, jak sam zaczynał pić, a później sam próbował przestać, o gigantycznych kacach i wielkiej beznadziei. Na początku język starał się dostosować do rozmówcy, ale przeważnie i tak wszystko wychodziło w krótkich, często dosadnych słowach. Bywało, że następnego dnia wczorajsi goście wracali ze swoimi bliskimi lub znajomymi. Potem zaczęli do niego dzwonić obcy ludzie z dużych miast i prosili przynajmniej o jedno spotkanie. W momencie, gdy skontaktował się z ekspertami PARPA, hierarchia kościelna już wiedziała o coraz większej popularności znanego im od dawna księdza. Tymczasem Wiesław, widząc pierwsze efekty swojego działania, po raz pierwszy od bardzo dawna uwierzył w siebie. Zaczął sprowadzać fachową literaturę, potem zainwestował w komputer, w końcu rozpoczął studia nad chemią ludzkiego organizmu. Kiedy mówi dziś o swoim powołaniu, po pięciu minutach nie potrafię już za nim nadążyć. Od umiejętności kontroli picia przeskakuje na dziedziczenie skłonności genetycznych, skażenie na chromosomie X, wydzielanie się THIQ w mózgu.

On wie - mówią terapeuci z PARPA - że w tej chorobie nie zdarzają się cuda.

* * *


- Kiedy go poznałem, uderzyło mnie jego podejście do tej pracy - mówi Bogusław Prajsner z PARPA - nie było to podejście kaznodziei, ale profesjonalisty. Przede wszystkim konkretny i rzeczowy. Ustalał, co trzeba, i już go nie było. Do dziś nie wiem, czy on się szkoli na bieżąco według najnowszych metod, ale wiem, że cały czas jest diabelnie skuteczny. Proboszczowie, którzy kiedyś ze zgrozą opowiadali sobie o pijaku z zaniedbanej parafii, po pewnym czasie zaczęli rywalizować ze sobą o to, by właśnie jego ściągnąć na wielkopostne rekolekcje.


Stanisław: - Najważniejsze, żeby mieć jak najmniej wolnego czasu. Wiosna, lato, jesień, zima - ja wstaję 5-5.30, toaleta, zakrzątnę się wokół pieca, daję jeść pieskom, śniadanko, brewiarz, msza święta i wtedy zaczyna się robota. - Pod opieką Stanisława są punkty informacyjno-konsultacyjne w trzech miejscach, poradnia rodzinna we Włocławku (w międzyczasie na bieżąco sprawy kancelaryjne i duszpasterstwo parafialne). - Pomagając innym, pomagam sam sobie, nie zapominam. Dla mnie dar niepicia jest czymś największym, co kiedykolwiek otrzymałem w życiu, wart wszystkich skarbów, które można by osiągnąć.


Paweł od jedenastu lat jako zawodowy terapeuta pracuje ze skazanymi alkoholikami w więzieniu we Wronkach. To jedno z niewielu miejsc w Polsce, gdzie po uwięzieniu nie są pozostawieni ze swoją chorobą sami w pojedynczej celi. Dla alkoholika to prawdziwy koszmar, ale wśród skazanych jest ich tak wielu, że na miejsce na oddziale we wronieckim więzieniu czeka się co najmniej rok od momentu aresztowania. Ci, którzy dostaną się w końcu pod opiekę księdza, muszą bez gadania dostosować się do nieznanego im wcześniej więziennego drylu: obowiązkowe lektury, obowiązkowe rozmowy i obowiązkowa medytacja. Wysoka pozycja brodatego księdza w więziennej hierarchii wynika przede wszystkim z jego dużej skuteczności.


Często wraca myślami do swojej młodości. Młodego księdza od razu po seminarium ciągnęło do cudzych mieszkań. Dostrzegał ludzkie cierpienie i był przekonany, że ze swoją wiarą może pomóc ludziom, całym rodzinom w rozwiązaniu problemów, umocnić w chwilach słabości. Potrafił zarazić rozmową. Bardzo szybko okazało się, że w tej naszej rzeczywistości każde spotkanie kończyło się "a może kieliszeczek?". Spędzał z tymi ludźmi dużo czasu do tego stopnia, że przyjął część ich zwyczajów.


- Ta chęć przyjścia do ludzi wraca do mnie teraz. Myślę, że ta idea dopiero teraz zaczyna owocować.

* * *


Alkoholizm to choroba uczuć, emocji. Jest parę grup zawodowych, które leczy się bardzo trudno, najtrudniej. To są prawnicy, nauczyciele, lekarze i księża. To są ludzie, którzy zawsze występują z pozycji pouczającego. Poza tym im człowiek bardziej wrażliwy i twórczy, tym większa jest siła iluzji.


Piotr: - Był taki okres choroby - bardzo trudny - kiedy dochodziłem do wniosku, że kiedy byłbym w innym stanie, jeślibym miał rodzinę, kogoś bliskiego, to dużo łatwiej byłoby mi pokonać tę straszną chorobę.


- Księdzu więcej się wybacza, a poza tym nikt z parafian nie odważy się zwrócić mu uwagi, chociaż wszyscy wiedzą i widzą - mówi Piotr w wywiadzie udzielonym "Dziennikowi Zachodniemu".

- Czy w seminariach specjaliści psychologowie przygotowują do tego młodych ludzi? Myślę, że w ciągu ostatnich kilku lat Kościół i tak zrobił ogromny postęp w wiedzy o alkoholizmie wśród duchowieństwa. Dopiero całkiem niedawno zaczęto mówić publicznie, głośno, bardzo jasno i bez ogródek o chorobie alkoholowej księży. Zniesione zostało jeszcze jedno tabu. Ważne, żeby było w tym mówieniu więcej rzetelności niż sensacyjności.


Pojawili się kapłani, którzy, widząc dramat swoich kolegów, przyjaciół, zaczęli głośno o tym mówić, w końcu hierarchia ich zaakceptowała. Wcześniej chowało się tych ludzi przed światem, zamiast im pomagać. W społeczeństwie ksiądz jest widziany przez dwie rzeczy: gładkie i delikatne ręce i ogoloną, pachnącą twarz. Nie wiedzą ludzie, co on musi znosić. Na naszych spotkaniach można nasłuchać się strasznych rzeczy, parafianie potrafią być bardzo okrutni.


Samotność nie wygląda u księży tak, jak to sobie większość ludzi wyobraża. Księża nie siedzą sami w pokoju całymi wieczorami poświęceni modlitwie. Cały czas są urodziny, wesela i chrzciny, w dużych miastach coraz częściej duchowni pojawiają się na bankietach, rautach, oficjalnych uroczystościach.

* * *



Biskup Antoni Dydycz (działając z upoważnienia Episkopatu) razem z ekspertami PARPA wypowiedział chorobie wojnę. Lekarze i psychologowie już w seminariach uprzedzają młodych ludzi, że wchodzą na grząski grunt. Zajęcia z teologii moralnej przeplatane są wykładami terapeutów PARPA. Tworzone i rozbudowywane są kolejne ośrodki dla duchownych dotkniętych chorobą.
- Konferencja Episkopatu punkt po punkcie przygotowuje specjalny pakiet trzeźwościowy - mówi bp Dydycz - ma zostać zatwierdzony przez biskupów jeszcze w tym roku. Będziemy podejmować kolejne kroki. Wierzę, że będzie coraz lepiej.

- Co było z takimi księżmi 30, 50, 100 lat temu?

Piotr: - Rozwiązywano te problemy przy pomocy klasztorów. Pijesz? Masz raz uwagę zwróconą, drugi - nie skutkuje, za trzecim razem idziesz do klasztoru. Dla chorego człowieka musiał to być koszmar. I nic to mu nie dawało. Poznałem kiedyś księdza na odtruciu. Do jego picia nawet parafianie się przyzwyczaili. Do samego końca pracował, pił i zapił się na śmierć. W całej historii chrześcijaństwa dopiero od kilkunastu lat jest dla nas nadzieja, inne nastawienie hierarchii, jest profesjonalne leczenie, a zawodowi ratownicy docierają (nie bez oporów) do księży. Wszyscy księża alkoholicy, do których udało mi się dotrzeć, twierdzą, że zdecydowana większość hierarchii sprzyja życzliwej atmosferze pracy z chorymi.

- Ale przecież niektórzy biskupi są dotknięci tym nieszczęściem, prawda?

- Nie spotykamy się z nimi, ale staramy się przynajmniej, żeby nasze doświadczenie, programy wychowania, wszystko, co tylko może się dla nich okazać pożyteczne, w jakikolwiek sposób do nich trafiło. Znamy jednak takie przypadki, że leczenie w ośrodku konieczne jest już od wczoraj, ale nie możemy się przebić, bo jest szczelna granica.

- Alkoholiczki?

- Przez ten pokój przewinęło się bardzo wielu alkoholików. W tym tylko dwie siostry zakonne. Sam nawet nie wiem, kto je zachęcił do przyjścia.


- Przeszkadza czasami różnica wyznania?
- Miałem kiedyś pewnego świadka Jehowy alkoholika, złapałem z nim taki kontakt, że aż się przestraszyłem (śmiech).

- Niewierzący alkoholicy?

- Niereligijni - tak to nazwijmy. Jeżeli człowiek zaczyna trzeźwieć z wszystkimi tego konsekwencjami, to w pewnym momencie kwestia życia i śmierci przychodzi sama. Musi paść pytanie o Pana Boga, jakkolwiek Go pojmujemy - jak to mówią Anonimowi Alkoholicy.

* * *


Z nieznanych poza środowiskiem przyczyn organizacyjnych rekolekcje dla księży alkoholików odbywają się zazwyczaj w sanktuariach. Co roku w innej diecezji, Zakroczym, Licheń, Kalisz, za rok będzie w Poznaniu. Przez trzy dni odseparowani od świata dzielą czas na modlitwę, medytację, wykłady psychologów i wzajemną rozmowę. Każdy z trzech dni ma swój temat przewodni, zawsze w tej samej kolejności: moje człowieczeństwo, moje kapłaństwo i moja abstynencja. Choć te trzy dni spędzają zazwyczaj bardzo ze sobą związani ludzie, atmosfera jest ciężka, bardziej kojarzy się z klasztorem niż z katechezą. - Przede wszystkim skupienie i modlitwa są tak wyczerpujące, że wyjeżdżamy po tych trzech dniach zmęczeni. - Oprócz rekolekcji księża organizują sobie jeszcze bardziej prywatne spotkania. Czasem wystarczy jeden telefon, komuś jest źle, ma chwilę zwątpienia. Spotykają się wtedy po dwóch, trzech, pięciu, często jadą przez pół Polski, żeby wzajemnie się wesprzeć.


Wiesław: pewny siebie niewysoki grubas ze szpakowatą brodą na pierwszy rzut oka w niczym nie przypomina księdza. Kiedy pierwszy raz w swetrze i dżinsach otworzył mi drzwi, wziąłem go za wścibskiego organistę.
- Właściwie robię to wszystko z czystego egoizmu. Cholernie mi zależy na tym, żeby być trzeźwym, a wiem, że jak swojej trzeźwości nie będę oddawał innym, samemu mi się nie uda. Leczyłem już najróżniejszych ludzi, ale zawsze czułem się najlepiej w towarzystwie księży. Tam panuje specyficzna atmosfera. Właściwie trudno ją określić, może coś pomiędzy rodziną i paczką przyjaciół z liceum. Często właśnie w tych ważnych sprawach rozumiemy się bez słów i wcale nie chodzi tu tylko o kwestię wiary.

- Ksiądz ich kocha?


- Tak. To jest podstawowa rzecz.

Papieżowi został przedstawiony podczas jego ostatniej pielgrzymki do ojczyzny. Sama rozmowa trwała kilkadziesiąt sekund. Kiedy Ojciec Święty usłyszał, czym zajmuje się kolejny kapłan przedstawiany mu podczas którejś tam ceremonii, poklepał go po bratersku po ramieniu (cztery razy - Wiesław pamięta dokładnie) i powiedział:
"To jest dobre, rób to dalej".
Chwilę później podeszli do niego nieco zaciekawieni księża z Watykanu. Powiedzieli, że to charakterystyczny, choć rzadko używany gest Papieża świadczący o jego wyjątkowej akceptacji i poparciu dla rozmówcy.


Zawsze, kiedy opuszczają jego ośrodek po zakończonej terapii, Wiesław czuje niepokój. Często wracają do swoich starych parafii, gdzie ludzie pamiętają im przeszłość. - A ludzie bywają okrutni, zdarzają się i tacy parafianie, którzy jak tylko jest okazja, kuszą księdza wódką, a bywają w tym wyjątkowo natarczywi. Chcą usprawiedliwienia dla własnego pijaństwa. Kiedy wracają tu na zjazdy trzeźwościowe, opowiadają nam, jak to niektórzy wierni chcą, żeby ksiądz znowu zaczął pić. A bywa i tak, że na takim zjeździe któregoś z nich zabraknie.


Tomasz Lipko

PS. Za pomoc w napisaniu tekstu dziękuję panu Bogusławowi Prajsnerowi z PARPA.

źródło: http://www.jutrzenka.cba.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz