Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Dlaczego księża sięgają po alkohol
Oblicza samotności


Z ks. Wacławem Oszajcą rozmawia Michał Okoński



MICHAŁ OKOŃSKI: - Przed kilkoma tygodniami poruszyła nas wiadomość o biskupie, który
pod wpływem alkoholu spowodował wypadek samochodowy. Jeden z księży-bohaterów książki
Jana Grzegorczyka "Adieu" mówi: "Szkoda, że wśród apostołów nie było
jednego z problemem alkoholowym, byłby jakiś patron dla nas". Dlaczego księża sięgają
po kieliszek?





KS. WACŁAW OSZAJCA: - Z tego samego powodu, co i wszyscy inni. My przecież jesteśmy z
tej samej gliny. Jedni bardziej podatni na alkohol, inni mniej; niewykluczone, że wielu
księży-alkoholików zaczęłoby pić i bez trafienia do seminarium.




Głód ciała, głód domu



Poza tym należymy do grupy podwyższonego ryzyka, podobnie jak np. lekarze czy
policjanci. Są więc specyficznie "księżowskie" powody. Pierwszy dotyczy nie
tylko prezbiterów, nie tylko biskupów, ale także zakonników i zakonnic - a więc
wszystkich, którzy składają śluby czystości. Znajdujemy się w trudnej sytuacji, bo
nie bardzo umiemy wyrazić nasze pozytywne emocje: przyjaźń, miłość, nawet koleżeństwo.
W normalnym życiu te najgłębsze uczucia człowiek wyraża poprzez ciało. Nie tylko
podczas stosunku seksualnego, ale też w mnóstwie innych gestów, które rodzą się między
bliskimi sobie ludźmi. A my jesteśmy odcięci od języka ciała, mamy w sobie bardzo
mocną blokadę. Alkohol może dać złudne poczucie relaksu, więc człowiek coraz częściej
do niego wraca, żeby się rozluźnić.



- Rozluźnić się, żeby złamać celibat czy rozluźnić się, żeby o zapomnieć o jego
ciężarze?




- Żeby zapomnieć i żeby stworzyć sobie pewnego rodzaju namiastkę. To zgubne przede
wszystkim dla młodych, ponieważ oni najczęściej jeszcze nie pogodzili się z tajemnicą,
z którą muszą żyć w stanie duchownym: z jednej strony odcięcie od własnej cielesności,
a z drugiej od wyrażenia siebie w tym, co cielesne. Formatorzy, magistrowie nowicjatu,
ojcowie duchowni powinni pomóc tym ludziom zrozumieć, że w nich zawsze będzie pewnego
rodzaju niespełnienie, a więc i głód, jeśli chodzi o możliwość wyrażenia siebie
przez ciało.




Powód drugi: plebania i klasztor dla wielu księży, zwłaszcza młodych, nie jest domem.
Zdarzają się ludzie, którzy traktują te miejsca jak hotel, gdzie się człowiekowi
należy obsługa, bo przecież on się poświęcił, wybierając taką trudną drogę. Ale
bywa i tak, że to przełożeni nie potrafią stworzyć domu. Dopóki proboszcz będzie
tylko pracodawcą, który dysponuje pieniędzmi i czasem swoich podwładnych, dopóty ci
ludzie nie będą wiedzieli, co to wspólnota; nie będą mieli oparcia w drugim człowieku.
Będą samotni i będą uciekać przed samotnością, a najbardziej poręcznym i
powszechnie tolerowanym sposobem jest alkohol.




Diabeł parafialny



Problem w tym, że plebania jest często traktowana jako beneficjum, miejsce zarobkowania.
Proboszcz jest w tym świecie wszystkim, natomiast wikary żyje z jego łaski. Wyobraźmy
sobie chłopaka, który wyszedł z seminarium. Przeżywa pierwszy, najtrudniejszy okres
kapłaństwa, musi się nauczyć żyć z ludźmi, pośród ludzi i dla ludzi. Co go spotka
na pierwszej placówce? Jaki wzór osobowy pokaże mu proboszcz, jaki styl pracy? W jaką
duchowość go wprowadzi? Myślę, że tu jest do odkrycia rola, jaką w diecezji powinni
sprawować biskupi - to biskup tworzy prezbiterów. Nie może być tak, że przyjeżdża
do parafii na wizytację i nawet nie wejdzie do pokoju wikarego, nie zapyta, gdzie ten młody
ksiądz siebie widzi, co mu wychodzi, a co nie. W naszym zakonie nazywamy to
,,rozeznawaniem": ja ze swoim przełożonym mam obowiązek być szczery, on ma obowiązek
szacunku dla mojego zdania. Posłuszeństwo bowiem nie polega na tym, że przełożony może
zrobić ze mną, co chce, tylko że nad nami jest Ktoś, komu obaj mamy służyć. Jeśli
odniesienia do Chrystusa zabraknie, wtedy mamy dyktaturę, a podwładni wyrabiają w sobie
mentalność niewolnika: jak najmniej wysiłku, jak najwięcej korzyści.



- Ale po alkohol sięgają nie tylko młodzi księża.



- Bo w życiu księdza są różne etapy. Koło pięćdziesiątki problem samotności jest
przeżywany inaczej: myśli się o starości bez domu, bez dzieci, na dobrą sprawę nawet
bez przyjaciół... Jeśli wcześniej myślało się o robieniu kariery, a nie o służbie,
jest już jasne, że się nie będzie biskupem, nie trafi się na lepszą parafię. Tu
wraca problem formacji duchowej księży. Bo jeśli zabraknie żywej wiary, mocnego związania
z Chrystusem, które będzie się objawiało w całej gamie przeżyć natury emocjonalnej
(nawet wątpliwości czy buntu przeciwko Bogu), nie znajdzie się np. mocnego uzasadnienia
dla celibatu. Nikt przecież nie zechce marnować życia na samo sprawowanie obrzędów,
choćby były nie wiem jak piękne i mądre. Nie wystarczy też człowiekowi rzekomo większa
wolność (w końcu żyje sam), bo ta wolność się przeciwko niemu obróci i zacznie ją
zapełniać: "zamieni żądzę na pieniądze", popadnie w alkoholizm, stanie się
karierowiczem albo kompletnym cynikiem. Całą gamę takich postaw pokazuje Grzegorczyk w
"Adieu". Ataki na niego, ale i popularność książki, biorą się z pokazania
źródeł naszych problemów.



- Są takie miejsca, gdzie nawet najsilniejszy duchowo ksiądz nie wytrzyma dłużej niż
kilka lat. Dla jednego to może być hospicjum, dla innego antyklerykalna szkoła albo
parafia, w której wydaje się, że nikt z wiernych nie przejmuje się tym, co mówisz...





- Albo taka parafia, gdzie wszystko wydaje się na ostatni guzik zapięte: tam, gdzie
kuchnia dobra, pieniądze nie najgorsze i proboszcz uprzejmy, też nieraz dochodzi do
tragedii.



Nie wystarczy, że parafia będzie porządnym punktem usługowym, nie wystarczy nawet to,
że proboszcz będzie bardzo miły, jak też nie wystarczy to, że będzie próbował być
ojcem dla młodszych kolegów. My nie mamy być dla siebie ojcami i synami, nawet biskup
nie ma być dla nas ojcem. Ojca mamy w niebie, a my jesteśmy dla siebie braćmi. I jesteśmy
sobie dani, żeby siebie nawzajem w wierze i miłości umacniać.



Stoi przed nami przemyślenie tego, co się nazywa karierą czy awansem w Kościele. Uważam,
że takie pojęcie powinno zniknąć nie tylko z języka kościelnego, ale przede
wszystkim z naszego serca.



- Księża mówią o lepszym i gorszym klasztorze czy parafii...



- A za tym się bardzo często czai diabeł i ludzka krzywda. Na małych parafiach
wiejskich, które się nieustannie wyludniają, proboszczom zaczyna brakować pieniędzy
nawet na utrzymanie domu. W miastach jeszcze jest dobrze, czasem bardzo dobrze. Może
trzeba myśleć o wspólnotowym zarządzaniu pieniędzmi - o tym, że bogatsza diecezja
wspiera uboższą? To kwestia nie tylko solidarności, ale i sprawiedliwości. Ksiądz, który
ma w ciągu roku więcej pogrzebów niż chrztów i ślubów w ciągu pięciu lat, ma
prawo do szczególnego wsparcia. Z jednej strony wsparcia materialnego - on nawet na
katechezie nie może zarobić, bo szkoły mu się wyludniły... A z drugiej wsparcia
duchowego, bo przecież ma do czynienia z ginącym Kościołem, z ginącą parafią. Jest
zupełnie sam pośród ludzi starych, opuszczonych przez dzieci: z dala od innych księży,
z dala od duszpasterstwa innego niż pogrzeby. Co się dziwić, że siada wieczorem na
pustej plebanii, zmęczony i zniechęcony, włącza telewizor i wyciąga butelkę.




Kiedy Jezus nie wystarcza




- Stres w pracy kapłańskiej musi być czymś bardzo silnym: spowiedzi, nieraz
towarzyszenie przy czyjejś śmierci, cierpieniu...




- Mówiłem, że jesteśmy grupą podwyższonego ryzyka. Po żadnym człowieku nieszczęścia
nie spływają jak woda po kaczce. Prezbiterem się jest na okrągło, dzień i noc. Jeśli
się o tym zapomni, nieszczęście gotowe. Nie można zbyt długo grać, odstawiać księdza,
bo się popada w schizofrenię. Nic wtedy człowieka nie cieszy, bo nie jest ani
celibatariuszem, ani mężem; jedną nogą na plebanii, drugą w domu kobiety, która też
nie wie, kim jest - kochanką, żoną, gospodynią? Tymczasem trzeba stanąć przed ołtarzem
i mówić nowożeńcom o miłości, o czystości małżeńskiego życia, mówić przerażonym
śmiercią kogoś bliskiego o radości życia, biznesmenom o etyce pracy... Takiego
rozdwojenia nie można zbyt długo dźwigać.



Ja jestem księdzem od 1971 r. - z czego pierwszych 16 lat w diecezji, a od 1987 w
zakonie. I mam poczucie, że miałem w życiu ogromne szczęście. W Lublinie trafiłem do
wspaniałej parafii - św. Pawła, a w zakonie też czuję się u siebie. Nie jestem sam.
Wieczorem wiem, że ktoś do mnie zajrzy choćby po to, żeby obejrzeć "Panoramę".
Wyciągamy piwo, gadamy, czasem ja idę do kogoś. Pukam do drzwi, jeśli mnie zaprosi -
wchodzę, jeśli nie - nie narzucam się, bo wiem, że ten człowiek akurat potrzebuje
samotności. To, że mogę z kimś usiąść, sprawia, że nie potrzebuję uciekać, kiedy
nie wystarcza - a są takie chwile - samo towarzystwo Jezusa. Bywa, że się zaplączę,
wpadnę w matnię, przed którą innych ostrzegam i chronię - wtedy błogosławieństwem
jest pewność, że mam, jak mówi Ignacy z Loyoli, przyjaciół w Panu, to znaczy mogę pójść
do współbrata, do przełożonego i powiedzieć - pomóż, rozgrzesz.



Czasem od nas, duchownych, świeccy za dużo wymagają. Angażują się w przyjaźń z
nami, zapominając, że jesteśmy w ich parafii tylko przez jakiś czas i że wkrótce będziemy
musieli zacząć od nowa - dla innych. Bo parafia jest Pana Boga, a nie najfajniejszego
nawet księdza. Czasem to strasznie trudne, bo zaprzyjaźnisz się z kimś, a wiesz, że będziesz
musiał walizkę spakować. W pewnym momencie można popaść w cynizm: dosyć tego, będę
trzymał dystans, jak sprzedawca, który się uśmiechnie, bo to popłaca, ale nic więcej.



Na dodatek to, co z natury rzeczy nas, prezbiterów, miało stawiać przy człowieku i
kazało być z nim twarzą w twarz - sakramenty - też stało się tylko obrzędem. W
konfesjonale ci w oczy nie popatrzę, na Mszy stoisz bardzo daleko. Nawet udzielenie
sakramentu chorych jest aktem, gdzie nie ma na dobrą sprawę tego najważniejszego -
intymnego kontaktu z drugim człowiekiem. W każdym z tych przypadków nie musi tak być,
ale często tak jest. Myślę, że ludzie uciekają z Kościoła nie tylko ze złej woli
czy warunków zewnętrznych - np. dlatego, że muszą zarabiać i nie mają czasu. Oni po
prostu czego innego od nas oczekują; chcą, żebyśmy byli nie tyle pasterzami czy
duszpasterzami, co towarzyszami w ich drodze, tymi, którzy pomagają, podpierają, a
prowadzi Kto inny. Wydawałoby się, że to abstrakcja i marzenie jakichś mistyków. Ale
coraz bardziej widzę, że bez tego nie da się dobrze służyć Temu, którego nazywamy
jedynym kapłanem. Że przychodzi czas Kościoła; czas na poważne potraktowanie wiary w
Kościół.




Prawo do błądzenia




Nie da się rozmawiać o "księżych problemach" bez rozmowy o księżej duchowości.
Człowiek choćby nie wiem co robił, jeśli zrezygnuje z tego, co Miłosz nazywa "sięganiem
po niemożliwe", będzie musiał znaleźć jakąś dechę, którą będzie przygniatał
duszę. Może to być alkohol, ale może być także np. pracoholizm.



- W formacji księdza trzeba nauczyć go upadać... Ks. Grzegorz Ryś pisał kiedyś, że
pogoń za idealnym księdzem jest usiłowaniem budowania Kościoła obok Ewangelii.
"Kościół Ewangelii nie jest Kościołem herosów. Najważniejszym jego doświadczeniem
(z którego się rodzi!) jest doświadczenie grzechu i przebaczenia"...




- Kiedy człowiek jest najpiękniejszy? Dotychczas mówiono, że piękny jest ten, który
jest kryształowo czysty - taki model Ryś słusznie krytykuje. Kiedy się spojrzy przez
pryzmat poezji, szerzej - sztuki, ale też przez pryzmat konfesjonału - widać, że człowiek
najpiękniejszy jest wtedy, kiedy ma odwagę bić się w piersi i mówić ,,moja
wina". Wielkość chrześcijanina polega na tym, że bierze odpowiedzialność za
wszystko i nawet trochę więcej, nie odbiera winy jako nieszczęścia, tylko jako coś,
co go buduje (pomijam w tej chwili patologie). Trzeba samemu umieć robić rachunek
sumienia i trzeba umieć wysłuchać grzechów drugiego człowieka. W konfesjonale, ale i
w rodzinie czy wśród przyjaciół. Powiedziano: ,,odpuszczajcie sobie grzechy
nawzajem". Nie chodzi o ekshibicjonizm: ktoś tam wychodzi w kościele i daje świadectwo,
jakim to był grzesznikiem, a teraz się nawrócił i jest święty. Chodzi o to, żeby dać
człowiekowi prawo do rozwoju, a więc również prawo do błądzenia.



Bo jak my, katolicy, reagujemy na upadki księży? Ze współczuciem czy z satysfakcją?
Zapominamy, że ten, który się wyśmiewał z pijanego ojca, nosi imię Cham. I że takie
nieszczęście jest sprawdzianem dla tego, na ile jesteśmy chrześcijanami. Niedawno
poznałem historię parafii, w której proboszcz przyglądał się, jak wikary popada w
alkoholizm, a taksówkarze przywożą mu dziewczęta z agencji towarzyskiej. Cała wieś
gadała, a nikt nie miał odwagi zająć się tym człowiekiem. I kiedy w końcu zapytano
proboszcza, czy nie próbował mu pomóc, padła odpowiedź: "Przecież ja go na
odchodne przycisnąłem i pocałowałem, a nawet dałem pieniądze".



Oburzamy się, potępiamy albo wyśmiewamy się z człowieka, ale nie chcemy mu pomóc.
Jego nieszczęście nas wcale nie boli, przeciwnie: myślimy, że skoro proboszcz może,
skoro biskup czy wikary może, to co dopiero my. Z drugiej strony to także nasza wina,
księży, bo próbujemy się postawić ponad Kościołem, ponad wierzącymi i udawać, że
jesteśmy niepokalanie poczęci. Pamiętam taki poradnik dobrego wychowania dla księży,
gdzie było powiedziane, że jeśli ktoś dzwoni do plebanii, to nie powinniśmy wychodzić
natychmiast, tylko musimy przywdziać sutannę i biret, a potem wziąć brewiarz pod pachę.
Taki ksiądz nie zagraża ani naszemu lenistwu, ani naszemu świętemu spokojowi.



- A może to ludzie oczekują od księży, żeby byli na piedestale, święci, bez skazy?




- Wystarczy się przejechać pociągiem w koloratce i bez koloratki. Jeśli jesteś w
koloratce, masz łatwy żywot. Z jednej strony są ci, którzy ciebie lubią, z drugiej
ci, którzy będą cię atakować. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie dowiesz się
prawdy.



Jest chrześcijański sposób reagowania na alkoholizm - czy to księdza, czy biskupa, czy
świeckiego. To ma nas boleć. Ma w nas budzić troskę. To sprawdzian tego, czy wierzymy
w Kościół.




Do kurii czy do mamy



- Problem w tym, że alkoholizm jest społecznie akceptowany. Słyszałem kiedyś takie
zdanie: "Może pić, byle nie gadał z ambony, że to grzech".




- Mimo wszystko ludzie mają dobrze ustawioną hierarchię wartości. Tolerują
alkoholizm, tolerują nawet to, że ksiądz ma dziecko, natomiast nie cierpią innego
uzależnienia - kiedy ksiądz staje się materialistą, staje się pazerny i wszystko tej
pazerności podporządkowuje.



- A może, wiedząc, co to w Polsce znaczy - że z alkoholem wiążą się tysiące
nieszczęść - księża nie powinni sięgać po wódkę?





- Abstynenci na pewno mogą dawać mocne świadectwo. Ale mogą też narobić dużo złego.
Kiedyś na pielgrzymce zjawił się desant: trzy abstynentki, damy w słusznym wieku, zaczęły
mówić do studentów, że alkohol to trucizna, diabelski wymysł. Ktoś przytomnie zapytał:
to co ze Mszą zrobić, gdzie jest również wino? Kluczem do wszystkiego jest umiar.



Sam miałem w życiu różne okresy, byłem zatwardziałym abstynentem, i byłem człowiekiem,
który lubi wypić. Teraz zaczynam być bardziej cnotliwy, bo żołądek i głowa już nie
ta. Ale wiem, że to nie diabeł wymyślił alkohol. Problemem jest natomiast kultura
picia i kulturalne obchodzenie się z człowiekiem, który sobie podpił. Jeśli jestem
gospodarzem i widzę, że mój gość popił tak, że ledwo się na nogach trzyma, to nie
powinienem go wypuścić, zwłaszcza jeśli ma kluczyki od samochodu. Tak można by uniknąć
wielu dramatów, także w Kościele.



- No właśnie: co robić, jak ksiądz się udaje po alkohol?



- Kiedyś przyjęliśmy na plebanię księdza-alkoholika, suspendowanego przez biskupa.
Wydawało się nam, że to nie jest rozwiązanie:
że obowiązkiem biskupa jest dbać o księdza zwłaszcza w takiej sytuacji, zapewnić mu
utrzymanie, namawiać na leczenie, nawet być gotowym na to, że policja przywiezie go
pijanego do kurii. Ten człowiek w którymś momencie życia, przyjmując święcenia, włożył
przecież swoje ręce w ręce biskupa: to zobowiązuje.



Któregoś dnia ten ksiądz zapragnął zastąpić mnie na różańcu. Po jakimś czasie
przyszła do mnie zakrystianka i mówi, że odprawiający jest przy drugiej tajemnicy i
nie może pójść dalej, bo zdążył coś wypić. Poszedłem do kościoła i powiedziałem,
że dalej poprowadzę różaniec. Kiedy odchodził, trzeba go było podtrzymywać. Po skończonym
nabożeństwie powiedziałem normalnie: "Kochani, jest tak, jak widzieliście. Módlmy
się za niego, ale spróbujmy też coś dla niego zrobić. Niech on będzie jednym z nas,
a nie kimś wykluczonym". To wydarzenie, poza paroma osobami, nikogo nie zgorszyło.
I myśmy go pilnowali, jako cała plebanijna wspólnota, zwłaszcza kilku studentów. Były
takie dni, kiedy naprawdę dobrze mówił, spowiadał, miał nawet swoją grupę
duszpasterską: właśnie studentów. Ale trzeba było wyczuć moment, kiedy przychodzi na
niego "trzydniówka" i chodzić koło niego jak koło małego dziecka. Mimo to
po paru latach się zapił. Nigdy nie widziałem ludzi tak płaczących na pogrzebie księdza...



- Z tą chorobą wiąże się szczególny proces samookłamywania: nie jestem uzależniony,
mogę pić...





- Żeby skutecznie pomóc temu człowiekowi, trzeba lekarza, psychologa, psychiatry. My możemy
próbować go podprowadzić pod bramę szpitalną, a potem nie zostawić go samego. I
znowu: rola parafii jako wspólnoty. W sytuacji, kiedy ma się między sobą alkoholika,
zwłaszcza w tym pierwszym etapie, może trzeba zrezygnować z alkoholu nawet przy świątecznym
stole.



- W wielu takich sytuacjach problemem jest fałszywa tolerancja: wiemy, ale nic nie
robimy.




- To sprawa, nad którą wciąż się zastanawiam. Z jednej strony jestem naznaczony tym,
co się dzieje w konfesjonale, a więc zachowywaniem absolutnej tajemnicy. Z drugiej,
alkoholizm może się wiązać z krzywdą innych ludzi - nie tylko tego, który pije. Jak
reagować? Chciałoby się tego człowieka ochronić, żeby nie wyrządzono mu krzywdy,
ale przecież nonsensem jest przeczekiwanie, przyklepywanie wszystkiego, niereagowanie w
porę.



- W jakimś sensie jestem za tego człowieka odpowiedzialny. Mam donieść przełożonemu?



- Dotykamy sprawy, która jest nierozwiązywalna w obecnych strukturach diecezjalnych. W
zakonach jest łatwiej: nie wszędzie, nie bez oporów, ale są mechanizmy, które
pozwalają na większą szczerość; na ogół nie ma rywalizacji - o parafię czy inne
tzw. zaszczyty. Jeśli nie ma serdecznej więzi między księżmi a biskupem, to jest
problem, gdzie jest zwykła informacja, która wynika z troski o drugiego człowieka, a
gdzie już donoszenie. Jeśli powiadomienie biskupa o tym, że ktoś staje się
alkoholikiem, równa się suspensie i wyrzuceniu na bruk, to mam poważne wątpliwości,
co zrobić.



- Ks. Piotr Brząkalik, niepijący alkoholik, duszpasterz trzeźwościowy z Archidiecezji
Katowickiej, mówił w "Znaku", że potrzebował tej suspensy. Z jednej strony
chodzi o czytelny sygnał, że w tym stanie ksiądz nie jest w stanie godziwie wypełniać
swoich obowiązków, z drugiej - mówiąc potocznie - bez sięgnięcia bruku nie będzie
wyleczenia.





- Powtarzam: nie można takiego człowieka wyrzucać na bruk. Owszem, jeśli tylko tak można
pomóc, tzn. suspendować, to trzeba. Ale nie można człowieka odesłać, jak to się mówi,
"do mamy". Istnieją w Polsce ośrodki odwykowe dla duchownych, równie dobre, a
może i lepsze są oddziały odwykowe w szpitalach publicznych - bo może nie ma sensu
tworzenie "getta" księży-pijaków? Ale by ksiądz alkoholik tam trafił,
trzeba go nieraz "dostarczyć", a potem, w czasie kuracji, podtrzymywać.



- A co zrobić, jak pije przełożony?



- Przełożony powinien mieć swojego przełożonego. Jeśli proboszcz zaczyna pić, jest
od tego biskup. Jeśli pije biskup, są koledzy biskupi i Watykan.



- Ale daleko.



- Więc póki co, trzeba zainteresować kolegów, którzy są najbliżej. To nie jest łatwe,
jeśli na jego beneficjum już ktoś czyha.

- Jest też kwestia troski o wizerunek Kościoła: skandalu z wypadkiem biskupa może można
by uniknąć, skoro jego choroba była tajemnicą poliszynela...




- Zawsze powinniśmy okazywać człowiekowi miłosierdzie. Jeśli popełnił przestępstwo
- od tego są sądy. Ale prezbiter, biskup, a właściwie każdy chrześcijanin jest od miłosierdzia
i musi stać przy człowieku do upadłego. Podziwiam np. biskupów amerykańskich, którzy
mają odwagę być na sali sądowej, kiedy ich podwładnych sądzą za pedofilię: to
pokazuje, jak wiele znaczy, jak prawdziwa i mocna jest więź pomiędzy biskupem a
prezbiterem. Myśmy mieli w zakonie księdza, o którym Urban pisał, że zabił drugiego
jezuitę. I do końca prowincjałowie, choć się zmieniali, a także znajomi ojcowie jeździli
do niego do szpitala psychiatrycznego.



- Z rozmów z młodymi księżmi wynika, że w seminariach o problemie alkoholizmu mówi
się mało. Nawiasem mówiąc: do czego może mieć prawo kleryk, jeżeli chodzi o
alkohol?




- Myślę, że przede wszystkim do wspólnego stołu z wykładowcami i wychowawcami. Jeżeli
są święta, np. czyjeś imieniny, powinny być obchodzone przez całą wspólnotę - ciągle
chodzi o to, żeby seminarium coraz bardziej stawało się tym, czym ma być: miejscem, w
którym człowiek rozsmakuje się w życiu wspólnotowym, w którym pokocha Kościół.
Ludzie przychodzą z różnych domów, z różnych wspólnot kościelnych, często o
mocnym zabarwieniu sekciarskim i najpierw trzeba ich otworzyć na Kościół powszechny.
Pomóc w nawiązywaniu kontaktów, otworzyć, żeby umieli wspólnie żyć i świętować.



W seminariach i scholastykatach zakonnych winno się jak ognia unikać wszelkich pozorów.
Najprościej zakazać spożywania alkoholu. Trudniej uczyć świętowania, bo alkohol,
stuknięcie się lampką wina, zmusza do popatrzenia sobie w oczy, a to weryfikuje nasze sądy
o sobie i innych.

źródło: tygodnik Powszechny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz