Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Marek Dyjak: ja sobie, k...wa, nie radzę


Czasem włażę do wanny i wyję z bólu jak ranne zwierzę – mówi Marek Dyjak. Muzyk. Z wykształcenia hydraulik. Bardzo wyjątkowy facet, który śpiewa tak, że ciarki po plecach chodzą. Wydał pięć płyt, zagrał kilkaset koncertów. Kto o nim nie słyszał, musi przeczytać w najnowszym numerze "Malemena".
– Pani pyta jak ja sobie radzę? Ja sobie, k**wa, nie radzę.


Postanowił nic nie zmieniać. Nic oprócz picia. Od dwóch lat to mu się udaje. Kto wychodził z nałogu, wie, że nie zmieniać nic to wbrew regułom. Że wychodzi się łatwiej, zmieniając wszystko: otoczenie, zajęcie, przyzwyczajenia, kolegów. Przynajmniej teoretycznie. Zresztą nawet jeśli ktoś wychodził, nie może wiedzieć, jak wysoko Dyjak zawiesił sobie poprzeczkę, bo z takiego nałogu jak on chyba nikomu wyjść się nie udało. Nie wspomaga się lekami, nie chce znieczulania, nie chodzi na terapię ani mityngi AA ("bo mnie to wkurwia, nic mi nie daje i tak myślę, że najważniejszy jest Bóg w tym wszystkim"). Ma tych samych kolegów. Gra w tych samych barach. Pisze muzykę dla teatru, choć nie jest fanem przedstawień teatralnych. Teatr to raczej barek z kawą, w którym spotyka znajomych. Jak dawniej gra koncerty, śpiewa to swoje polskie fado, tak że serca przeszywa na wskroś. Jak kiedyś – nie potrafi ściemniać. Wciąż nie gromadzi przedmiotów. Wciąż czujny na to, by zewsząd w porę wyjść.

Umiał wiązać sznur. Zawiązał nie cienką linkę i nie na kokardkę, ale linę holowniczą na węzeł żeglarski. Wybrał drzewo. Powiesił się po 15 latach picia na śmierć. Niezliczonych detoksach. Po kolejnych padaczkach i pobudzeniach. Życiu na krawędzi. Jak ktoś w obozie koncentracyjnym, kto stoi przed plutonem, czekając na śmierć, ale nie wytrzymuje, rzuca się na druty pod napięciem. Ale znalazł się ktoś uparty. Bohater częstochowski. Reanimował wisielca 40 min. 
"Te druty mnie nie zabiły, tylko zagrzały" – mówi dziś Dyjak.
 Szpital, śpiączka. Prawdziwy cud. Obudził się. A skoro tak, postanowił dalszym życiem nie zaprzeczać tego, które było. Zadać sobie i innym kilka trudnych pytań. Wytrzymać odpowiedzi. Naprawić, co się da. I nie udawać, że tamtego nie było. "Uczę się życia w społeczeństwie. Podstawowych rzeczy. Że nie ma czego się bać. Za mną ogrom szkód, ale i przyjemności. Kiedy odwracam się za siebie, czasem mam ochotę splunąć, ale bywa, że się uśmiechnę… Ale ból jest, zaczyna ćmić od nowa, kiedy zagłębiasz się w przeszłość… Bo jednak to życie ch***we było. Myślę, że zawsze już będę pijakiem w tym sensie, że będę miał te lęki, ten strach. Tylko że teraz to mogę na nie reagować, odbijać piłkę, jak na mnie leci. Dostałem do rąk nowe karty".
Dostał i nimi gra. Nie zawsze tak, jak chcieliby inni. 
Nie zawsze tak, jak wyobrażali sobie, że będzie, kiedy przestanie pić. Ta weryfikacja też boli. "Trzeźwość to dopiero jest ku**wski lot!" – przypala papierosa. Sprawia wrażenie kogoś tak intensywnego, że tylko przez pomyłkę zamkniętego w jednym ciele, jednym życiu. Dopiero kiedy zaczyna śpiewać, rozumiesz, że to nie żadna pomyłka. 
Od kilku tygodni ma menedżerkę. Ona ustala plan koncertów. 
Ludzie chcą go słuchać, on chce dla nich grać. Gra kameralnie, organicznie odrzuca go od tzw. muzyki estradowej.

"Porównują mnie do Toma Waitsa, a przecież Waits to teatr, confetti, kreacja. Ja tak nie potrafię. To, co robię, jest arcyszczerą opowieścią o tym, co łączy mnie i widza – mówi. – Takie uczucia są w każdym z nas. 
Ja, pani, tamta pani czy ten pan, wszyscy znamy te uczucia. Każdy kiedyś spacerował po elipsie, przeżył pierwszą miłość, rozstanie… 
to nie jest teatr". 
Dlatego lubi grywać w barach. Akompaniują mu muzycy jazzowi, otwarci na improwizację, zmiany nastroju, nietrzymanie się programu czy kolejności zwrotek. Jedyne, co jest z góry przewidziane, to termin koncertu. Tu nie ma przebacz, żadnego nawalania. 
"Jak wychodziłem z oddziałów zamkniętych, to zwykle z adnotacją w karcie: »Kontakt werbalny pełny. Pacjent podporządkowany«. Nie podskakiwałem, żeby nie dostać czegoś, co mnie uspokoi na zawsze. Ale ten niepokój zawsze czuję. Ja mam życie pod znakiem: nie zaznasz ch*ju spokoju". 
Co się zmieniło?


"Dziś mniej potrzebuję. Wykonuję, co mam wykonać. Mam pracę, w której wyżywam się jak na ringu. Sam mogę być tylko na rybach, przyglądając się rzece. Nie gromadzę przedmiotów. Nie mam artystycznych idoli. Moim idolem jest mój przyjaciel Robert. Ma żonę, dzieci, pracuje. Imponuje mi proste, prawdziwe życie. Ludzie patrzą w telewizor i zaczynają wierzyć w baśnie, a ja, gdybym mógł się z kimś zamienić na życie, to właśnie z Robertem. Liznąłem trochę tamtego, lukrowanego, i dziękuję bardzo. Można mieć marynarkę za 3,5 tys., a można taką samą za 3,50. Ja wolę tę za 3,50. Pójdę na ryby, ochlapię, kupię nową.
 Ja wiem, dlaczego piłem. Chciałem, żeby mi było dobrze. Czyli z egoizmu. Za bardzo chciałem. Pazerka mnie zgubiła i zachorowałem. Pazerka na to, żeby mi było lepiej. 
Po 35 latach życia wiem, że jest przyjaciel, który mnie nie zawiódł. Wystarczyło, żebym w tej swojej próżności powiedział: Boże pomóż! I on mi zawsze pomaga. Wystarczyło, że pomyślałem: ratuj, teraz nie mogę się wypierdolić! Dla mnie to nie jest, k**wa, kwestia wiary. Jak jest kawa, jak są papierosy, tak jest Bóg. Zawsze daje odpowiedź. Jest dowcipny. To jest przyjaciel, który zawsze ci pomoże, tylko, k**wa, sobie o nim przypomnij".

Więcej w jedenastym numerze "Malemena".
Źródło: onet.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz