Alkoholizm to choroba, możesz nauczyć się ją kontrolować ciesząc się pełnią życia
Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.
Karolak & Adamczyk
Tomasz Karolak: Pracuję obecnie w teatrze nad tekstem „Opis obyczajów księdza Kitowicza”, który sporo miejsca w swoich pamiętnikach poświęca pijaństwu.
Piotr Adamczyk: Jako że Polacy w dawnych czasach w pijaństwie światowym przodowali.
T.K.: Przytoczę tu historię, która niech będzie zachętą, żeby przyjść na przedstawienie. Żył w Warszawie pewien sławetny pijak arystokrata. Kiedy przychodził czas pijackiego cugu, zamykał jedno skrzydło swojego pałacyku i nie można było tam wchodzić nikomu, nawet matce i żonie. Pomieszczenia były wysypywane słomą, bo gdzie się kto popił, tam padł. Ale kto pił? Otóż nie wystarczała mu kompania zwykłych ludzi, rozsyłał posłańców do pobliskich klasztorów. Ponieważ dawał duże datki, to każdy przeor miał obowiązek wysłać jednego mnicha; wysyłał tego z najmocniejszą głową. Zamykali się i pili. Trwało to tydzień i w chwilach wolnych od chlania nawet odbywały się msze poranne i wieczorne. Ale po jakimś czasie braciszkowie odmawiali przyjeżdżania, więc magnat ze swoim orszakiem stanął na rogatkach Warszawy i co jakiś człowiek przyjeżdżał do miasta, to tak od niechcenia wypijał jego zdrowie. Gość był ukontentowany, bo nie wiedział, co go czeka. Po wypiciu zdrowia gościa trzeba było wznieść toast za gospodarza. Kończyło się kompletną pijatyką, aż gość padał. Mamy zatem tradycję picia.
P.A.: Ale i leczenia kaca. Na kaca najlepsza kwaśnica. Zresztą chyba alkohol jest podłożem słynnego porozumienia Polak – Węgier dwa bratanki. Przecież nie sposób zrozumieć Węgra, ale znaczna ilość wypitych trunków powodowała cudowne rozwiązywanie języków, każdy gest coś znaczył. Zresztą poziom gestów też był raczej ograniczony do tych ciepłych – jak ktoś się do kogoś przytulił, znaczyło, że go polubił, oraz do gestów groźnych – jak ktoś chciał ciąć szablą, to znaczy, że nie polubił. Człowiek napity ma w sobie coś niepokornego i buntowniczego. A Polacy mając zawsze szablę u boku, po alkoholu odkrywali w sobie ułańską fantazję albo raczej sarmacką i byli postrachem wszelkich karczm za granicami.
T.K.: Bo robili tzw. zajazdy na karczmę.
P.A.: Wówczas cały Zachód posługiwał się floretami i sztuką szermierczą. Gdy na te metalowe igiełki rzucił się szalony, pijany Polak z drągiem, to wszystkich ciął na pół.
T.K.: Jesteśmy jednym z pierwszych pokoleń aktorów, którzy nie piją w sensie, że nie chleją. Rzadko się upijamy i nigdy w pracy. Aż huczy od opowieści z lat 60. i 70. o znakomitych aktorach. Wielu obecnych tuzów to są byli alkoholicy, którzy od jakiegoś czasu nie piją, przez co być może stracili troszeczkę wigoru.
P.A.: Krążą legendy o SPATiF-ie, gdzie po przedstawieniach zjeżdżali i wspólnie popijali.
T.K.: Niektórzy zaczynali już w trakcie przedstawień.
P.A.: A jak wychodzili ze SPATiF-u, wsiadali do taksówki i nie mogli przypomnieć sobie własnego adresu, to bełkotali do taksówkarza, żeby z powrotem zawiózł ich do SPATiF-u. Dziś takiego SPATiF-u nie ma, żyjemy w innej rzeczywistości, a poza tym drzemie w nas zupełnie inna odpowiedzialność. Ekipa na planie jest trzeźwa. Albo przynajmniej dobrze trzeźwą udaje.
T.K.: Może dlatego nie ma drugiej polskiej szkoły filmowej i nie ma co na nią czekać, bo aktorzy i reżyserzy nie chleją.
P.A.: Bo skończył się PRL. Wtedy było tak szaro i co można było robić? Od rana na planie zdjęciowym lał się alkohol, wszystko było za państwowe pieniądze, czyli za niczyje.
T.K.: Dziś jest ktoś, kto za podobne zachowania wyrzuca z pracy.
P.A.: Choć stres związany z naszym zawodem wcale nie zmalał. To wciąż niesamowita adrenalina. Pamiętam, gdy kręciłem film o papieżu i miałem tylko leżeć w szpitalnym łóżku. Zostałem podłączony do aparatury EKG i włoski lekarz zadowolony powiedział, że mam dobre, spokojne bicie serca. Prawie zasypiałem, bo wiedziałem, że w tej scenie jestem wyłącznie rekwizytem. Gdy tylko usłyszałem: „Kamera! Akcja!”, serce zaczęło mi bić, jakbym biegł maraton.
T.K.: A dla widza wciąż leżałeś nieruchomo.
P.A.: Pamiętam też pracę w filmie z Kingą Preis. Mieliśmy do zagrania scenę, gdy na jednym koniu, zmęczeni po kampanii 1920 roku, podjeżdżamy stępa pod szpital, koń powłóczy nogami. Ale nasz filmowy koń w poprzednim filmie grał szarżującego rumaka Michała Żebrowskiego. Jak usłyszał: „Kamera! Akcja!”, zaszarżował pod szpital i tylko pisk Kingi wprost do mego ucha świadczył o tym, że utrzymała się za mną w siodle.
T.K.: A bywało, że i konie też poili.
P.A.: W Polsce nie wykształciła się kultura picia, bo jak się u nas pije, to trzeba następnego dnia chwalić się, że się nie pamięta, co się robiło.
T.K.: Nie wystarczy się upić, trzeba się urżnąć.
P.A.: Mój pierwszy alkohol łączy się ze wspomnieniem wakacji we Włoszech. Na plaży spotkałem amerykańskich żołnierzy, którzy przyjechali na przepustkę. Zapytali moją mamę, czy mogą mnie poczęstować tequilą i zaklinali, żebym natychmiast popijał sokiem z limonki, bo inaczej umrę. Rzeczywiście, gdy widziałem ich powykręcane miny, pomyślałem, że to musi być niezły zajzajer. Ale jak do mnie kolejka doszła, wypiłem, posmakowałem i uznałem, że to ciekawy smak, nawet przyjemny i usłyszałem krzyk: „Teraz szybko sok! Sok!”. Powoli wypiłem sok i spokojnym głosem powiedziałem, że owszem, z sokiem lepsze. Widziałem, że ich poraził mój spokój i powiedzieli, że gdyby kiedykolwiek mieli walczyć z Polską, to się od razu poddają, skoro w Polsce dzieci piją w ten sposób.
T.K.: To z Rosjanami nikt by nie wygrał.
P.A.: Ale gdy w Rosji po raz pierwszy zobaczyłem ludzi wypijających rano na czczo pół szklanki wódki, zrozumiałem, że bez wódki tam nie da się żyć. Bo jak inaczej wyjść na wilgotny, moskiewski mróz i przeciągi?
T.K.: Moje pierwsze upicie miało miejsce, gdy byłem w szóstej klasie szkoły podstawowej. Z kolegą, który był w klasie siódmej, namierzyliśmy schowaną w szafie butelkę wódki. Poszliśmy na pobliski poligon, przyświecało lekkie słońce, a my odkręciliśmy nakrętkę. Nie znaliśmy tego smaku, więc nas nie odrzucał. Zatem z gwinta wypiliśmy po pół butelki, po czym usiedliśmy na stołeczku i upadliśmy na około 8 godzin, czyli do czasu, gdy znalazł nas mój pies.
P.A.: Dziewiczy organizm pije alkohol jak wodę.
T.K.: Bywa, że alkohol przyczynia się też do pozytywnych zjawisk, bo na przykład otwiera naczynia krwionośne i ludziom, którzy mają kłopoty z krążeniem, zaleca się wypicie jednej pięćdziesiątki dziennie.
P.A.: W nadmiarze jednak zabija szare komórki. Tyle że ludzie żyjący w ciągłym stresie często nadużywają. Aktorzy i artyści, którzy są bez przerwy oceniani, alkoholem się odstresowują. Co jako restaurator potwierdzam.
T.K.: Ale jakby do restauracji przyszli chirurdzy, to by było jeszcze większe spożycie.
P.A.: Podobno pewien chirurg genialnie operował, dopóki się nie zaszył. Bez alkoholu zaczął krzywo kroić ludzi, bo mu się ręce trzęsły. Więc niektórym jest to potrzebne…
T.K.: A przy wizycie oficerów policji lub żołnierzy, a przede wszystkim pilotów, wódki by nie starczyło.
P.A.: Bo alkohol rozluźnia napięcia.
T.K.: Pani od diety powiedziała, że należy pić alkohol czysty, czyli bez zakąszania, wtedy organizm trawi alkohol, a nie odkłada jedzenia.
P.A.: Czyli można pić wódkę na czczo.
T.K.: I nie zakąszać.
P.A.: No to na zdrowie.
T.K.: Na zdrowie.
Autor: Anna Kozłowska
Źródło: Existence
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz