Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Jestem alkoholiczką. Trzeźwieję


Piją dla animuszu, poprawienia humoru albo rozluźnienia. Jedne upijają się do nieprzytomności, inne sięgają tylko po jedno piwo czy dwa kieliszki wina. Często dopiero życiowe dramaty powodują, że muszą się przebudzić. Marta i Małgorzata opowiadają, jak trzeźwiały.

To, że Marta jest alkoholiczką dowiedziała się przypadkiem, kiedy trafiła do szpitala z cukrzycą. Była zaskoczona, w pierwszej chwili nie uwierzyła lekarzowi. Buntowała się, bo przecież nie upijała się na umór, nie zataczała. Dzieci zawsze były wyszykowane do szkoły, mąż miał czystą koszulę do pracy – jest nauczycielem matematyki. Ona prowadzi swoją firmę księgową, biuro ma na dole, wystarczyło zejść kilka pięter niżej. Widziała rodziców z piwem pod sklepem i ich brudne, głodne dzieci. Na Śląsku, gdzie mieszkają, takich rodzin nie brakuje. Marta nigdy niczego nie zaniedbała.

- Większość moich pacjentek, to kobiety, które nie upijają się na umór, ale wypijają kilka kieliszków wina lub jedno piwo dla rozluźnienia, nagrodzenia się po ciężkim, pracowitym dniu albo rekompensowania sobie nieprzyjemnych sytuacji. Taki alkoholizm może pozostać niezauważony przez całe lata. Dopiero, kiedy zabraknie tego kieliszka wina, okazuje się, że jest duży problem – mówi Robert Rejniak, terapeuta uzależnień z Zespołu Psychoterapeutyczno-Szkoleniowego Terapeutica w Bydgoszczy, autor wielu programów profilaktycznych, terapeutycznych i szkoleniowych.

To tylko kropelka

Marta bardzo źle znosiła pobyt w szpitalu, ciągle była poddenerwowana, miała wahania nastroju. Z minuty na minutę potrafiła ze skrajnej depresji wpaść nagle w radość i znowu w depresję. Czuła się, jak chora psychicznie. Nie chciała słuchać lekarza, prosiła o jednoosobową salę, bo inne pacjentki z nią nie wytrzymywały. Przyszedł do niej psycholog, długo rozmawiali. Zapytał ją, czy pije alkohol. Powiedziała, że okazjonalnie, ale od nitki do kłębka... wyszło, że okazja jest codziennie. Bo wpadła do niej koleżanka albo ona wyszła ze znajomymi tylko na jedno piwo. Potem uświadomiła sobie, że w jej domu zawsze był alkohol. Najczęściej czerwone wino. Ale nigdy by nie pomyślała, że dwa kieliszki czerwonego wina mogą doprowadzić ją do alkoholizmu. Dopiero, jak zabrakło tej "kropelki" alkoholu okazało się, że nie może bez niej funkcjonować.

- Uświadomiłam sobie, że codziennie piłam alkohol, bo tylko tak potrafiłam się rozluźnić. Kiedy siadałam sobie z książką w fotelu i kieliszkiem wina albo martini, zaczynałam czuć się naprawdę dobrze. Jak zdarzały się wieczory, że nie było wina, czegoś mi brakowało. Na swoje nieszczęście mieszkam tuż nad całodobowym sklepem monopolowym – mówi Marta.

Lekarz powiedział, że picie alkoholu przy cukrzycy to pewna śmierć. A ona miała przecież dwójkę dzieci. Synek chodził do drugiej klasy szkoły podstawowej, córeczka była w zerówce. Najtrudniejszą rzeczą było powiedzenie mężowi, że będzie chodziła na terapię, że sama nie da rady. Pamięta jego zdziwienie, bo żonę naprawdę pijaną widział może ze cztery razy w życiu, a tutaj słyszy, że jest alkoholiczką, bo nie może zrezygnować z kieliszka wina.

- Trzeźwieję, ale to jest strasznie trudne. Boję się, że nie dam rady. Uczę się inaczej rozluźniać, ale kiedy jestem zdenerwowana, muszę ostatkiem sił powstrzymywać się. I jeszcze ten cholerny sklep na dole, wystarczy zejść kilka pięter. Rodzina okazuje się bardzo wyrozumiała, mąż mnie wspiera. Chociaż czasami nie mogę znieść tej jego podejrzliwości. Niby całuje mnie na powitanie, ale wiem, że bada, czy nie śmierdzę alkoholem. Pierwszy raz mi nie ufa. I muszę zrobić wszystko, żeby to się zmieniło – mówi Marta.

Wstyd na całe miasteczko

Małgorzata zapijała się na umór. Sama nie wie, jak do tego doszło. Piła już będąc nastolatką, najczęściej w weekendy. Kiedy umarł jej ojciec, bardzo go jej brakowało i to wtedy częściej sięgała po kieliszek. Kiedyś zasnęła na ławce na przystanku. Policja zabrała ją na izbę wytrzeźwień. Ale któryś uczniów widział, jak śpi na ławce. Podejrzewa, że to on zadzwonił na policję, może z troski. Szła korytarzem szkoły, w której uczy biologii i cichły rozmowy uczniów. Wchodziła do pokoju nauczycielskiego i nagle jej koledzy udawali, że sprawdzają zeszyty. Wszędzie otaczało ją złowrogie milczenie nie do zniesienia. Pewnego dnia nie poszła na ostatnią lekcję, nie wytrzymała. Wróciła do domu i upiła się. Po tamtym zdarzeniu upijała się już tylko w domu. Bała się wychodzić, żeby znowu nie stracić przytomności w centrum miasta. Jej dzieci nic nie mówiły, ale ona widziała, jak bardzo się wstydzą. Po zdarzeniu z izbą wytrzeźwień 10-letni syn dostał gorączki, żeby nie iść do szkoły. Córeczka (4 latka) bała się, że mama nie wróci na noc i znowu będą jej szukać. Kiedy Małgorzata wychodziła do sklepu, zaczynała płakać.

- Codziennie sobie obiecywałam, że przestanę pić, ale nie dałam rady. Czasami bez klina w ogóle nie poszłabym do pracy. To wszystko już za daleko zaszło i dawno zaczęło mnie przerastać. Gdyby nie mąż, nasze dzieci nie miałyby co jeść. Ale on coraz częściej mówił, że chce odejść – wspomina Małgorzata


Zrobić porządki w życiu


W pracy dyrektorka wezwała ją na dywanik. Powiedziała, że pamięta jeszcze, jak dobrą potrafi być nauczycielką, żeby wzięła roczne zwolnienie lekarskie i zrobiła porządek ze swoim życiem. Kiedy mąż pakował swoje rzeczy, ona leżała kompletnie pijana. Zabrał dzieci. Ocknęła się i w domu była sama. Koiła ból po stracie, ale pomagało na krótko. Potem kac wzmagał jeszcze uczucie bezsensu i porażki życiowej. Dzieci wróciły do niej, kiedy po tygodniu przyjechała jej matka, żeby się nimi zająć. Mąż przychodził do nich codziennie. Ustalone alimenty dawał ich babci. Małgorzata czuła się ubezwłasnowolniona, krzyczała, że to jej dzieci i wie, co dla nich najlepsze, ale wracała ze sklepu z kilkoma piwami, selerem, kiełbasą i czekoladkami. Dzieci siedziały głodne, bo z tego nie dało się ugotować obiadu. W końcu mąż zagroził, że zabierze dzieci i pozbawi ją praw rodzicielskich. Myślała, że to tylko takie gadanie. Nie raz przecież ją straszył. Tym razem nie żartował. Uwierzyła w to, kiedy dostała wezwanie do sądu. Pierwszy raz od rozstania szczerze rozmawiali. Prosiła go, żeby nie zabierał dzieci, bo nie będzie miała dla kogo żyć. Ustalili, że jeśli pójdzie na terapię, on wycofa pozew sądowy.

- Nie miałam wyjścia, gdybym została bez dzieci, rozsypałabym się do końca. Nie miałam też złudzeń, że sama dam sobie radę z tym problemem. Poszłam na terapię. Wstydziłam się. Chciałam zapaść się pod ziemię. Jak człowiek jest pijany i zasypia na ławce, to ma to gdzieś, alkohol otępia, przestajesz myśleć i czuć. Jak jesteś trzeźwa, to wszystko cię boli. Musisz na nowo nauczyć się żyć. Poczułam się strasznie samotna, od dawna byłam... Kiedy pijesz, wyłączasz emocje – mówi Małgorzata.

Małgorzata przyznaje, że żyje dzięki dzieciom. Udało jej się, ale wie, że już nigdy nie będzie mogła być spokojna, że piekło może wrócić, musi być czujna. Słyszy co jakiś czas, że ktoś z jej grupy AA znowu wrócił do alkoholu.
- Terapia trwa kilka miesięcy, ale trzeźwienie może zająć wiele lat. W tym wypadku trudno o szybkie sukcesy, ale to jedyna szansa na nowe życie, bez nałogu – mówi Robert Rejniak.

Źródło: onet.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz