Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Nie żyje wyjątkowy sportowiec znany z toruńskich ulic

Nie pobiegnie już żadnego maratonu, nie opowie ani razu, jak katorżnicze chwilami bieganie pozwalało mu pokonać nałóg alkoholowy. W czerwcu zmarł Jerzy Stawski - jeden z najbardziej charakterystycznych sportowców-amatorów Torunia
W życiu Jerzego Stawskiego - rocznik 1949 - było wszystko, co niezbędne do scenariusza filmowego: upadek na (alkoholowe) dno, odrodzenie, gigantyczna radość, groźna choroba. Triumf nad uzależnieniem człowieka niemal już pokonanego. Wygrał, bo zaczął biegać. Na trasach, gdzie mijał innych biegaczy już go nie będzie.

Już w szkole średniej zauważył, że przy kieliszku nie potrafił się kontrolować. Zaczął prace, ożenił się. I pił coraz więcej. Kiedy miał dwadzieścia lat, dzień bez wódki lub wina był stracony.

 - Przed trzydziestką byłem już w pełni uzależniony. A później? Później to pogłębiałem - mówił mi, gdy siedzieliśmy w jego maleńkim gabinecie firmy, w której był zatrudniony.

Opowiadał bez wstydu.

Nie ściszał głosu. Słychać było wręcz dumę, jakby chciał wyznać wszystkim dookoła: - Piłem, ale skończyłem.

A pił nawet wtedy, kiedy dowiedział się, że ma marskość wątroby. - Myślałem, że zaraz umrę, i ze strachu piłem jeszcze więcej. Nie zdawałem sobie sprawy, że moją prawdziwą chorobą jest alkoholizm. Wódka zniszczyła mi życie, wprowadziła tyle zagrożenia, tyle złego - opowiadał

W 1990 r. rodzina zmusiła go do pójścia na oddział odwykowy. Próbował walczyć, ale czuł, że uzależnienia nie da się pokonać. Za bardzo go wódka kusiła. Obżerał się. Brzuch rósł, przy 174 cm wzrostu waga wskazywała 100 kg. Nie mógł na siebie patrzeć: - Na zdjęciach sprzed lat jestem gruby, opasły, czerwony i wiecznie podchmielony - wspominał.

Szukał ratunku. Alkoholicy znajdują go zwykle w klubie Anonimowych Alkoholików, on spróbował biegania. To był ciepły październik 1993 roku

Trasa w toruńskim lasku z podbiegiem przy torze saneczkowym dała mu w kość.

Wspominał: - Byłem "w ogonach", ale liczyło się coś innego: pokonałem 10 km. Strasznie mnie ucieszyło, że już nie piję i potrafię przebiec taaaaki dystans.

Pierwszy sukces: miejsce na podium w wyścigu trzeźwości w Kole. - Zaczynałem marzyć o półmaratonie. O klasycznym maratonie nawet nie myślałem. 42 km? Kosmos, poza zasięgiem - oceniał później. Wystartował w półmaratonie w Golubiu-Dobrzyniu, ale okazało się, że trasa została źle wymierzona. Regulaminową "połówkę" przebiegł w 1994 r. w Mogilnie. Sam wspominał, że "udało się, choć na lekkich bólach".

Koledzy w tym samym roku namawiali go na Maraton Warszawski. Wahał się. Na treningach dochodził do 30 km, ale wracał zupełnie wyczerpany. W jednym z wywiadów dla "Gazety" mówił o wątpliwościach: - Bałem się, że czekają mnie męki.

Było lepiej, dobiegł na metę po mniej niż czterech godzinach, tyle że krótki odcinek szedł.

Odkąd zaczął biegać, pokonał ponad 50 tys. kilometrów, zaliczył 130 maratonów. Tylko dwa razy ratował się marszem. Nigdy nie opuścił trasy. Wszystko skrzętnie notował.

Wielkie maratony w Europie posypały się jeden po drugim:Holandia, Berlin, Londyn, gdzie biega ponad 30 tys. ludzi. I jeszcze bieg po olimpijskim stadionie w Sztokholmie - tym zbudowanym w 1912 r. We Włoszech pokonał upał, za kołem polarnym w Norwegii wpadł na metę przed północą, ale świeciło słońce bo był czerwiec. W Monako biegł zapatrzony w "panoramiczne widoki". Moskwa okazała się droższa niż Zachód.

Skromny, nierzucający się w oczy specjalista ds. zaopatrzenia w dużym toruńskim przedsiębiorstwie oszczędzał miesiącami, by wyjechać tam, gdzie jeszcze nie biegł. Jeśli wyprawa okazywała się droga - szukał sponsorów.

Przez cale lata wydeptywał toruńskie chodniki i ludzie przyzwyczaili się do widoku niewysokiego mężczyzny z charakterystyczną kitką ciemnych włosów podskakujących z każdym krokiem. Później przeprowadził się za miasto. Beton zamienił na leśną ściółkę.

Testował sam siebie.

Zanim po maratonie biegacze rozjadą się do domów, lubią przy piwie opowiedzieć o cierpieniach na trasie i o tym, jak je pokonali. Stawski odmawiał nawet łyka. - Bieganie jest moją formą oczyszczenia. Zero alkoholu. Nigdy ani kropli, pod żadną postacią. Żadnej symbolicznej lampki szampana. Jeden kieliszek czy kufel obaliłby wszystko. Alkoholizm to nieodwracalna utrata kontroli nad sobą - mówił.

Na marskość wątroby zapracował piciem. Nerkę stracił bez własnej winy. W 1995 r., gdy przygotowywał się do Maratonu Toruńskiego. Podczas rutynowego badania wykryto u niego guz. Usłyszał, że nerkę trzeba usunąć.

Po zabiegu odetchnął - nowotwór nie był złośliwy. Ale czy bez nerki można biegać - i to dziesiątki kilometrów? Zaliczać kilkanaście maratonów rocznie? A jeśli nie, to jak inaczej można by uciec przed alkoholem?

Miesiąc po operacji, bez konsultacji z lekarzami, spróbował.

Przebiegł kilkanaście kilometrów wolnym tempem. Cały czas obserwował, jak zareaguje organizm. Nic się nie stało, więc wystartował w małych zawodach, dopadł mety z potem na czole i ulgą w sercu.

Lekarzom powiedział po prostu: - W maju usunięto mi nerkę. We wrześniu mam maraton.

Pokręcili głowami. Chwilę poszeptali, zbadali rytm serca. Układ krążenia w porządku, to właściwie - dlaczego nie?

Pierwszy maraton po operacji skończył z lepszym czasem niż w debiucie. Okazało się, że alkoholik bez nerki i z niewydolnością wątroby może biegać bez problemów. - Czasami przemknie mi przez głowę myśl, żeby się tak nie męczyć, nie ryzykować. Co za różnica, czy dobiegnę na 92., czy na 95. miejscu? - mówił.

I za to podejście jego koledzy z toruńskich tras cenili go najbardziej.

źródło: sport.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz