Pamiętasz swój pierwszy kieliszek?
Pamiętam kilka epizodów związanych z alkoholem. Miałem 14, może 15 lat. Ale nie mogę dać gwarancji, że to był absolutny początek. To było piwo z przyjacielem z sąsiedztwa. Wypiliśmy je po szkole, w ukryciu. Było okropnie gorzkie i ledwo przechodziło nam przez gardła, ale żaden z nas się do tego nie przyznał (śmiech). Wracam do tego wydarzenia i uświadamiam sobie, że już wtedy w moim życiu dominował strach i potrzeba bycia kimś innym, niż jestem. To było kompletnie nieuświadomione, ale kształtowało całe moje dalsze życie. Z perspektywy czasu mój alkoholizm to 1 procent picia i 99 procent strachu. Strachu we wszelkich możliwych odmianach.
Jak było później?
Później, przez wzgląd na alkoholizm taty, nie piłem w ogóle do 19 roku życia. Był taki czas, że manifestowałem swoją abstynencję i z pogardą patrzyłem na tych, którzy piją. Okres liceum. Wiesz, byłem przekonany, że są kompletnie nieodpowiedzialni, niemoralni, w najlepszym wypadku przejściowo głupi. Dzisiaj tęsknie do tych ludzi. Wszyscy, bez wyjątku, byli absolutnie wartościowi. To była wspaniała klasa. Nie potrafiłem zbudować z nimi relacji więc odgrodziłem się ścianą surowych zasad. To znów był strach. Tata chorował, mama chorowała (jest współuzależniona), więc w domu nie mogłem liczyć na nic trwałego. Surowe, skrajne zasady moralne były wodą na młyn. W końcu coś trwałego, niezmiennego i doskonałego. Wiesz ile razy wtedy usłyszałem, że doskonały jest tylko Bóg? Pycha zawsze wynika ze strachu. Miałem uszy, ale nie słuchałem (śmiech).
Regularne picie zacząłem na studiach. Studiowałem teologię i trafiłem na środowisko gdzie większość ludzi nie pije, albo pije bardzo mało. Z różnych względów. W pewnym momencie imprezowy styl życia dał mi nieuzasadnione, ale w pełni odczuwalne prawo do czucia się lepszym. Bycie lepszym było jedyną znaną mi drogą do bycia akceptowanym. Akceptowanym to złe słowo, za słabe. Do bycia kochanym. Alkohol spotęgował mój deficyt miłości a jednocześnie był lekarstwem. Błędne koło. Pijesz, bo brakuje Ci miłości, ale w konsekwencji picia jest jej jeszcze mniej. Skoro jest jej jeszcze mniej to pijesz więcej. Prawda jednak była taka, że cały czas miałem wokół siebie wielu ludzi: chorych, ale kochających rodziców, wielu oddanych przyjaciół. Nie mogłem tego zobaczyć. Na pół roku przed zaprzestaniem picia, piłem trzy, cztery piwa w tygodniu i średnio raz na tydzień imprezowałem „do spodu”. Średnio, bo były okresy, gdy nie piłem przez tydzień lub dwa, ale później skutecznie nadrabiałem ten suchy czas.
Kiedy pierwszy raz się upiłeś?
Pierwszy raz „do spodu” upiłem się w górach. Na wyjeździe, który współorganizowałem. Miałem 19 lat. Długo budowałem z tego wydarzenia pomnik: przy każdej nadarzającej się okazji opowiadałem, co się wówczas wydarzyło. To było kilka zabawnych epizodów. Zabawnych, kiedy patrzy na nie wąsko. Szersza perspektywa daje innych obraz: już wtedy wchodziłem w śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Ale kto myśli o śmiertelnej, nieuleczalnej chorobie, kiedy ma 19 lat i świat czeka na zdobycie? (śmiech). Wtedy ostrzeżenia po prostu nie działają. Tata alkoholik, mieszkający po sąsiedzku wuj, który śmiertelnie zatruł się alkoholem medycznym, kilka prelekcji na różnych szczeblach edukacji. Mnóstwo żywych-umarłych alkoholików wokół. Wiedziałem, że to okrutna choroba, ale mnie ona nie dotyczyła. Dlatego dzisiaj nie próbuję nikogo przestrzegać. Myślę, że byłoby to nieuczciwe.
Przez ostatnie pół roku picia średnio raz na tydzień piłem do utraty świadomości. Zdarzały się dość częste okresy picia w ilościach, które pozwalały mi wrócić do domu o własnych siłach, ale z czasem było ich coraz mniej.
Jak dużo piłeś?
Ilości nie mają tak naprawdę znaczenia, albo mają znaczenie drugorzędne. Od jednego ze swoich przyjaciół usłyszałem kiedyś zdanie, z którym absolutnie się utożsamiam: „ilekroć próbowałem kontrolować swoje picie, nie sprawiało mi ono przyjemności, a kiedy sprawiało mi przyjemność – nie mogłem go kontrolować”. Na pewnym etapie rozwoju choroby picie, które nie kończyło się utratą świadomości straciło już sens.
Po roku abstynencji złapałem się na czymś zabawnym. Stałem w kolejce do kasy. Przede mną stała dziewczyna, która w koszyku miała dwa piwa. Byłem absolutnie zdziwiony, że tylko dwa. Nie mogłem zrozumieć po co komuś dwie puszki piwa. Przecież z taką ilością alkoholu nie można zrobić niczego konstruktywnego! Mogę mieć dzisiaj do tego dystans i patrzeć na takie sytuacje z uśmiechem, bo wiem, że to objaw mojej choroby.
Chciałeś komuś przez to zaimponować?
Na pewno chciałem czuć się częścią większej całości. Wiedzieć, że ludziom na mnie zależy. Imprezy były drogą na skróty do tego, aby być zauważonym i docenionym. Szybki efekt . Czy raczej iluzja efektu: po kilku kieliszkach faktycznie czułem, że moje potrzeby są zaspokojone, choć było to oderwane od rzeczywistości. Po kilku, kilkunastu kolejnych było skrajnie odwrotnie – cierpiałem. To część tej choroby – robisz sobie krzywdę i wierzysz, że w ten sposób możesz sobie pomóc.
Co na to rodzina? Znajomi?
Mama z tatą nie chcieli widzieć problemu. Cierpieli, bo pewnych rzeczy nie dało się nie dostrzec. Wracałem późno, rano nie wychodziłem z łóżka, byłem przemęczony. Mama ubrała płaszcz z zaprzeczeń: że dużo pracuję, zawsze sporo chorowałem, przecież całe życie zarzekałem się, że nie będę pił, więc z pewnością to nie jest choroba alkoholowa. Doskonale ją rozumiem.
Znajomi pytali czy wszystko jest w porządku. Czy nie piję zbyt dużo. Robili to zawsze bardzo delikatnie. Reagowałem agresywnie albo pogardliwie. Rzadziej z aktorską uprzejmością i pobłażaniem. Zawsze zaprzeczałem. Różnymi reakcjami ukrywałem swój strach. Gdzieś, głęboko w środku drzemało przekonanie, że jeśli będę „niedoskonały”, gorszy, to zostanę bez nich.
Kiedy dostrzegłeś, że masz z tym problem? Ktoś Ci pomógł?
Kiedy pod wpływem alkoholu przekroczyłem granicę, której nigdy, absolutnie nigdy, nie chciałem przekroczyć. Mimo, że wypowiadam się anonimowo, ta sytuacja dotyczy innych osób (w tym mi najbliższych). Musiałbym więc mówić również o nich, a nie jestem do tego upoważniony. Po jednej z imprez wróciłem do domu i kiedy tylko doszedłem do siebie w Google wpisałem „problem z alkoholem kraków” i zadzwoniłem pod pierwszy adres, jaki zwróciła wyszukiwarka. To był Ośrodek Leczenia Uzależnień na ul. Estery w Krakowie. Następnego dnia, kiedy poczucie winy i ból fizyczny zaczęły powoli ustępować, nabierałem przekonania, że wizyta w Ośrodku nie jest najlepszym pomysłem. Dałem jednak słowo żonie i obiecałem to swojemu przyjacielowi. Wierzyłem, że nie jestem alkoholikiem – co najwyżej DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików – przyp. red.). Liczyłem, że usłyszę właśnie taką diagnozę i cała sprawa szczęśliwie się zakończy. Po kilku krótkich pytaniach (trzech lub pięciu, dokładnie nie pamiętam) zdiagnozowano mnie jako alkoholika (śmiech).
Skrajne doświadczenia doprowadziły Cię do terapii.
Pierwsze spotkanie grupy terapeutycznej było trudne. Byłem najmłodszym uczestnikiem i chyba jedynym, który trafił tam bez wyroku sądowego. Traktowałem obecność między tymi ludźmi jako karę. To był koniec lutego, było już ciepło, wracałem spacerem z ośrodka i pytałem Boga dlaczego spotyka mnie jeszcze to: ojciec alkoholik, dzieciństwo, które wyglądało jak wyglądało i ja też? Coś zaczęło się we mnie łamać. Jednak już po chwili doszedłem do wniosku, że to miejsce nie jest dla mnie. Studiuję, prowadzę własną działalność, utrzymuję względnie dobry status materialny i mam przed sobą szereg perspektyw. Typ lidera. Znów strach przed rzeczywistością (w tym przypadku przyznaniem, że jestem chory) przykryłem dumą i poczuciem wyższości nad ludźmi, których chwilę temu poznałem. Aktorstwo. Typ lidera (śmiech), który chce być zawsze pierwszy tylko po to, aby nikt nie zobaczył, jak bardzo sobie nie radzi. Postanowiłem jednak iść jeszcze na spotkanie indywidualne. Tylko po to, aby z pełnym uzasadnieniem móc powiedzieć: spróbowałem, byłem, ale to nie ma sensu.
Kilka dni później spotkałem się ze swoim terapeutą. Nie pamiętam nic z tego spotkania, poza jednym wydarzeniem, kiedy już wychodziłem. Pod koniec rozmowy ten człowiek dał mi swój numer telefonu i powiedział, że mogę zadzwonić o każdej porze. Poprosił tylko, żebym dzwonił przed sięgnięciem po pierwszy kieliszek, a nie po. Uzasadnił to faktem, że sam jest alkoholikiem i, że rozmowa z osobą nietrzeźwą nie jest dla niego komfortowa i może stanowić zagrożenie. Szukam mądrego określenia na swój stan po tych słowach, ale jedyne co przychodzi mi do głowy to to, że jego wyznanie kompletnie mnie rozbiło. Mówiło spokojnie, z uśmiechem, że jest alkoholikiem! Zaoferował swój czas o każdej porze dnia i nocy, nawet poza godzinami pracy!
Jakiś czas później, już we wspólnocie Anonimowych Alkoholików, do której trafiłem również dzięki pomocy tego terapeuty, przeczytałem w naszym tekście podstawowym, że „alkoholik, który znalazł dla siebie wyjście z sytuacji, który jest bogato wyposażony w fakty z własnego doświadczenia zdobywa zazwyczaj kompletne zaufanie innego alkoholika w ciągu kilku godzin”.
Terapia była skuteczne? Zdrowiałeś?
Po trzech miesiącach bycia w terapii, kiedy mój stan psychiczny i fizyczny zaczął się nieznacznie poprawiać, uznałem, że problem jest jednak wydumany i przesadzony. Piłem przez pięć dni. Od dwóch piw pierwszego dnia, systematycznie zwiększając dawkę, do kompletnego upicia się i utraty przytomności pod koniec. Żona znalazła mnie półprzytomnego na krakowskich plantach.
W końcu, 27 kwietnia 2010 roku obudziłem się w mieszkaniu swojego najlepszego przyjaciela. To był mój pierwszy dzień bez alkoholu. Od tamtej pory nie piję. Moi bliscy powiedzieli wyraźne „dosyć”. Uwierzyłem, że granica została przekroczona. To ostatni raz, kiedy mi pomagają. Strach, który całe życie mnie okradał, tu spełnił swoje zadanie. Popchnął mnie w stronę sięgnięcia po pomoc. Wróciłem do terapeuty-alkoholika i usłyszałem sugestię, że być może potrzebuję czegoś więcej, czegoś większego – wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Myślałem o AA stereotypowo, więc wydrukowałem ściągnięty z internetu spis spotkań i poprosiłem terapeutę, aby pomógł znaleźć mi grupę specjalnie dla mnie (wiesz, w końcu nie jestem pierwszym lepszym alkoholikiem!). Zaznaczył na kartce niemal wszystkie grupy w miejscu mojego zamieszkania. Wszystkie poza grupą kobiecą. Miał rację – wszystkie te grupy były specjalnie dla mnie. To w AA zrozumiałem i zaakceptowałem kim jestem. Również tam dowiedziałem się, że jest sposób.
Na czym polega AA?
Zanim zacznę mówić o AA chcę podkreślić, że nie wypowiadam się w imieniu AA jako całości, ani też nie reprezentuję wspólnoty. To bardzo ważne. Anonimowi Alkoholicy są zbyt wielkim dobrem, aby ktokolwiek mógł patrzeć na całość tej społeczności przez pryzmat mnie samego. To, co powiem, jest moim osobistym doświadczeniem. Opisem tego, co dzięki AA wydarzyło się w moim życiu, a nie ogólnym opisem wspólnoty.
Równie ważne jest też to, że AA nie jest terapią, ani przedłużeniem terapii. Jest wspólnotą mężczyzn i kobiet, alkoholików, którzy dzielą się swoim doświadczeniem i wspierają się wzajemnie. AA ma jeden cel: pomóc alkoholikowi, który cierpi. I nic więcej. Nie jest organizacją i z żadną się nie łączy (choć z wieloma współpracujemy). Nie jest sektą, ani wyznaniem religijnym, nie angażuje się w politykę i w ogóle w żadne publiczne spory. Mówię o tym, bo z jednej strony pokutuje przekonanie, że skoro pomagamy alkoholikom to jesteśmy formą terapii. To nie prawda. Z drugiej strony mówimy o Sile Wyższej, Bogu, a więc łatwo odnieść mylne wrażenie, że nasze działanie determinuje jakieś wyznanie religijne. Większość z nas wierzy i wyznaje jakąś religię, ale jest to osobista sprawa każdego członka AA.
Twoje osobiste doświadczenia tej wspólnoty?
We wspólnocie najpierw uznałem, że jestem bezsilny wobec alkoholu i że moje życie jest niekierowalne. Starałem się cały czas sterować tym życiem, być reżyserem przedstawienia, trochę bogiem. Wszystko to ze strachu, że jeśli wszystko nie będzie układało się wg moich pomysłów, to nie będę kochany. Szaleństwo. Rzeczywistość dość ponuro zweryfikowała te pomysły. Kolejne kroki, to oddanie tego życia w ręce Boga (w AA Boga każdy rozumie tak, jak chce), jakiejś Siły Większej niż ja sam i stopniowe porządkowanie swoich spraw, naprawianie tego bałaganu, który przez lata się nagromadził. Krzywdziłem żonę, brata, rodziców, przyjaciół. Każdemu się oberwało. Przez lata, nawet wtedy, kiedy jeszcze nie piłem.
AA pomaga naprawiać relacje?
W efekcie realizacji tego, co daje mi AA zrozumiałem, że tam, gdzie jest wiele cierpienia, jest olbrzymia szansa na jeszcze więcej miłości. Wspomniałem wcześniej o tacie. Kiedy w jednym z kroków programu AA miałem za zadanie przygotować obrachunek moralny i sięgnąć w przeszłość do wszystkich uraz, które żywię i żywiłem do bliskich, to tata był pierwszy na tej liście. Długiej liście. Rzecz w tym, że w efekcie tego obrachunku, niezależnie od krzywdy jaką wyrządzili mi inni, miałem odkryć swoje błędy, swoją część, źródło mojej nienawiści. Po kilku dniach zmagania się, rozmów z przyjaciółmi ze wspólnoty, z osobą, która pomaga mi zrozumieć i zrealizować program AA, dotarło. Nagle zobaczyłem, że to był strach – bałem się, panicznie. Pewnie jest to naturalne, ale jest też po prostu faktem. To był mój egoizm, nigdy nie potrafiłem dostrzec, że tata jest chory i że sprawiając cierpienie innym, sam bardzo cierpi. To była też nieuczciwość: bo chroniłem chorobę ojca, nigdy nikomu nie mówiłem o tym, co złego dzieje się w naszym domu, nawet kiedy pytano. Zaprzeczałem. To była moja pycha, bo nie mówiłem o tym, by nie być gorszym. To w końcu była chora walka, żeby nie być sobą, ale być lepszym niż on. I piłem, bo chciałem więcej niż mogłem. Choć trudno rozpatrywać to w kategoriach winy, to były to moje błędy. I wiesz, nagle z tej ogromnej nienawiści – wielokrotnie myślałem o tym, że kiedyś zabiję ojca, a moim największym marzeniem było wyprowadzenie się jak najdalej od niego – pojawiła się miłość. Wspomnienia strachu, pijanego taty wyciąganego z samochodu przy kolegach, awantur, niszczonego w domu sprzętu, na który długo pracowałem, wyzwisk i wiecznej niepewności co zastanę, kiedy wrócę po szkole, to wszystko zaczęło być wypierane. W mojej głowie otworzyła się szufladka z etykietą „tata był też dobry”: basen, wycieczki do lasu, głaskanie wieczorem i czytanie książek. Świat nagle przestał być czarny. Bóg zabiera mi strach. Wypłukuje ze mnie egoizm. W efekcie przeprosiłem tatę za te skrywaną i żywioną przez lata nienawiść. Razem pracujemy nad dobrą relacją. Dojrzewam do tego, że nie jestem odpowiedzialny za krzywdy, które – być może – ktoś mi wyrządził. Nie miałem na to wpływu. Jestem jednak odpowiedzialny za urazę, nienawiść, która jest we mnie.
To przykład jednej z wielu zmian. Taki mój flagowy, bo chyba najmniej wierzyłem właśnie w to, że kiedyś powiem „kocham Cię tato i dziękuje, że jesteś właśnie taki, jaki jesteś”. Dzisiaj mam tatę, którego zawsze chciałem mieć. Trzeźwiejemy obaj, choć on nie wybrał drogi AA. Staram się być dla niego dobry. Ta zmiana nie jest moją zasługą. Być może brzmi to górnolotnie, ale wierzę, że jest dziełem Boga. Dla mnie samego to nie byłoby możliwe.
AA to stawanie w prawdzie wobec siebie i swojej historii?
Też, ale to przede wszystkim droga do znalezienia Siły Większej niż ja sam. Ja tę siłe nazywam Bogiem. Ale to również życie tu i teraz: przez uznanie i zaakceptowanie tego kim jestem, w końcu posłuchanie nie siebie, ale kogoś innego, podjęcie kilku prostych działań i próba bycia tak zwyczajnie dobrym, zmienia się moje myślenie, zmieniają się moje intencje, moje reakcje. Z człowieka, który krzywdził siebie i innych próbuję być dla innych użyteczny.
Dlaczego o AA mówisz „wspólnota”?
To co niezwykle ważne to to, że w AA Bóg dotarł do mnie przez ludzi. To oni są największą siłą. Oni są tą wspólnotą. Spotykamy się regularnie, kilka razy w tygodniu, i po prostu dzielimy się swoim doświadczeniem z trzeźwienia. Mam we wspólnocie wielu oddanych przyjaciół z wielu stron świata. Zacząłem znów uczyć się angielskiego tylko dlatego, żeby móc swobodnie porozumiewać się z tymi, którzy przyjeżdżają do Krakowa z zagranicy. Ta choroba, chyba jak żadna inna, cementuje przyjaźń. Taką przyjaźń, której nie umiem opisać.
Dzisiaj jestem w miejscu w którym moje doświadczenie może służyć innym. I chcę to robić. Lubię to. Spłacam w ten sposób dług, który zaciągnąłem, kiedy sam przyszedłem do Anonimowych Alkoholików. Dzięki temu sam jestem trzeźwy. Dawanie i zyskiwanie w AA się zaciera, nie ma granicy. Kiedy na spotkanie przychodzi ktoś po raz pierwszy, to z pełnym przekonaniem, ale bez dumy i mentorskiego tonu, mogę mu powiedzieć: „wiesz, możesz przestać pić, możesz przestać cierpieć i nie musisz umrzeć. Rozumiem, że trudno Ci w to uwierzyć, ale ja byłem tam, gdzie Ty jesteś teraz. Wiem jak to jest. I wiem, że tak naprawdę nie chcesz tam być. Zostań z nami. Ja i wielu, wielu innych zrobimy absolutnie wszystko, co możemy, aby Ci pomóc. Jesteś jednym z nas”. Nigdy nie jestem pewien czy dla niego to jest pomocne, ale jestem pewien, że on swoją obecnością pomaga mi.
Choć jesteśmy anonimowi to łatwo nas znaleźć. W każdym większym mieście w Polsce i na świecie (a nierzadko i w małych miejscowościach), niemal codziennie odbywają się spotkania AA. Spis mitingów, numery kontaktowe i informacje, jak do nas trafić można znaleźć na stronie internetowej wspólnoty www.aa.org.pl.
Spotykasz się tam z samymi lumpami spod sklepów?
Pytanie nie trzyma poziomu. (śmiech). W książce „Anonimowi Alkoholicy”, tekście podstawowym, gdzie opisano program naszego zdrowienia, porównuje się naszą wspólnotę do wielkiego statku, który się rozbił i wspólna tragedia sprawia, że jesteśmy ze sobą. W obliczu tej tragedii nie ma znaczenia czy ktoś podróżował pod pokładem, w kajutach dla najuboższych, czy jadł kawior na kapitańskim bankiecie. W innych warunkach większość z nas pewnie nigdy by się nie poznała i nie współpracowała ze sobą. Dzieli nas zamożność, poglądy polityczne, religijne, ale w AA to nie ma znaczenia. Ta choroba jest niezwykle demokratyczna i dotyka każdego, a przez to uczy mnie, że nie ma ludzi lepszych i gorszych, że tak naprawdę nie ma ludzi złych. To gorzka lekcja dla kogoś, kto całe życie czuł się gorszy i robił wszystko, by być lepszym od innych. Nie mogę i nie chcę mówić o swoich znajomych ze wspólnoty, ale ja sam mam 26 lat, pracuję na wysokim stanowisku w jednej z największych agencji reklamowych w południowej Polsce, jest szansa, że w końcu uda mi się skończyć studia (śmiech) i dzisiaj wiem, że choć to ważne, to wcale mnie nie określa. Tak samo jak stan portfela, wygląd, zapach nie określa tych naszych przyjaciół, którzy jeszcze cierpią – właśnie pod sklepami.
Co przeszkadza w terapii?
Nie chcę stawiać AA w opozycji wobec terapii jako formy trzeźwienia. Tam stawałem na nogi, zanim trafiłem do AA. W Ośrodkach Leczenia Uzależnień pracuje wielu, wspaniałych i oddanych ludzi. Robią wiele dobrego. Obawiam się, że po tym, ile dobrego mówiłem o wspólnocie AA, wyrażenie zastrzeżeń do terapii jako formy trzeźwienia, tak mogło by wybrzmieć.
To, co było moją przeszkodą, to ja sam. Mój egoizm i strach, z tego wynikało poczucie bycia lepszym. Na terapię trafiają ludzie, którzy muszą tam być, bo alternatywą jest zakład karny. Trudno było mi się z nimi zidentyfikować, a naciskano, abym to zrobił.
Później w AA miałem podobny problem, ale usłyszałem od innych alkoholików, że prawie każdy przez to przechodził. Dopóki jednak nie zacznę szukać podobieństw, a będę skupiał się na różnicach, będę umierał. Bo ta choroba jest śmiertelna. Podziałało. Kiedy trafiłem na trzeźwiejących alkoholików myślałem, że jestem od nich lepszy, później zacząłem dostrzegać podobieństwa, dzisiaj chcę być taki, jak oni.
Już zawsze będziesz alkoholikiem. Nie przeszkadza Ci to?
Dojrzałem do traktowania tej choroby jako stanu faktycznego. Alkoholizm o niczym nie przesądza. Przeciwnie, to jedna z niewielu chorób, po której zatrzymaniu stan pacjenta może być lepszy, niż przed zachorowaniem. Bóg może obrócić cierpienie w miłość. Robi to.
Moje koleżanki z pracy zorganizowały kiedyś Dzień Chłopaka. Wszyscy dostali whisky, ja dobrą kawę. Wiedzą, że nie piję i jest to dla nich coś zupełnie normalnego. Są ludzie, którzy nie słodzą, bo mają cukrzycę, są tacy, którzy biegają codziennie, bo mają problemy z krążeniem, są i tacy, którzy mają uczulenie na owoce morza, więc ich nie jedzą. To ich nie określa. Ja mam alergię na alkohol, więc go nie piję. Byłem wzruszony i wdzięczny, że to uszanowano.
To, że już zawsze będę alkoholikiem ma inne znacznie, i nie rozpatruję go już w kategorii „przeszkadzania”. Moje emocje są chore, moje reakcje czasami nie są adekwatne do rzeczywistości, moja wrażliwość przynosi mi cierpienie. Mam jednak lekarstwo. Wspólnotę AA i jej program, ludzi, którzy wiedzą gdzie jestem, bo sami tam byli. I Boga, który kieruje moim życiem, a kiedy udaje mi się Mu nie przeszkadzać, jest całkiem, całkiem dobrze.
Kim w Twoim życiu jest Bóg?
Całe życie chciałem być kimś, kim nie jestem. Nie być synem alkoholika. Mieć innych, zamożniejszych rodziców. Inaczej, lepiej wyglądać. W tym braku zgody na rzeczywistości, która w mojej głowie była przytłaczająca i ponad moje siły, zapomniałem, że jest Ktoś, kto ma wszystkie potrzebne zasoby, i że tym Kimś jest Bóg. Od tego czarnego świata uciekłem w religię, ale w sposób formalny – liczyłem, że praktyki religijne mają przynieść określony efekt. Efekt taki, jaki ja oczekiwałem. A więc odbierałem Bogu prawo do tego, aby dał mi to, co On chce mi dać. Koncert życzeń. A mój Bóg jest dżentelmenem i ma wyjątkowe poczucie humoru. Skoro chciałem efekt swoich własnych działań, to proszę bardzo, miałem…
Na pewnym etapie wiara była dla mnie narzędziem do poczucia, że jestem lepszy od innych i przykrywania strachu, że w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Nie rozumiałem, że Bóg to miłość, choć ciągle o tym mówiłem. Kiedy konsekwencje moich wyborów przyniosły rezultat w postaci kompletnego braku chęci do życia, obojętności, próby samobójczej, zacząłem odkrywać Boga na nowo i chyba bardziej realnie. Ostatnio rozmawiałem z przyjacielem i wspomniałem, że dzisiaj moim jedynym celem jest tak naprawdę odkrywanie woli Boga względem mnie i próba jej realizacji w codziennych zadaniach. On odpowiedział, że nie potrafi myśleć w ten sposób, że chce po prostu być szczęśliwy. Kiedy kilka dni temu wróciłem myślami do tej rozmowy dotarło do mnie, że to tak naprawdę jedno i to samo. On po prostu użył mniej górnolotnych słów.
Rozmawiał Przemysław Radzyński
Tekst jest poszerzoną wersją wywiadu „Demokratyczna choroba” opublikowanego w miesięczniku Tryby 8/2012
źródło: fronda.pl
Pamiętam kilka epizodów związanych z alkoholem. Miałem 14, może 15 lat. Ale nie mogę dać gwarancji, że to był absolutny początek. To było piwo z przyjacielem z sąsiedztwa. Wypiliśmy je po szkole, w ukryciu. Było okropnie gorzkie i ledwo przechodziło nam przez gardła, ale żaden z nas się do tego nie przyznał (śmiech). Wracam do tego wydarzenia i uświadamiam sobie, że już wtedy w moim życiu dominował strach i potrzeba bycia kimś innym, niż jestem. To było kompletnie nieuświadomione, ale kształtowało całe moje dalsze życie. Z perspektywy czasu mój alkoholizm to 1 procent picia i 99 procent strachu. Strachu we wszelkich możliwych odmianach.
Jak było później?
Później, przez wzgląd na alkoholizm taty, nie piłem w ogóle do 19 roku życia. Był taki czas, że manifestowałem swoją abstynencję i z pogardą patrzyłem na tych, którzy piją. Okres liceum. Wiesz, byłem przekonany, że są kompletnie nieodpowiedzialni, niemoralni, w najlepszym wypadku przejściowo głupi. Dzisiaj tęsknie do tych ludzi. Wszyscy, bez wyjątku, byli absolutnie wartościowi. To była wspaniała klasa. Nie potrafiłem zbudować z nimi relacji więc odgrodziłem się ścianą surowych zasad. To znów był strach. Tata chorował, mama chorowała (jest współuzależniona), więc w domu nie mogłem liczyć na nic trwałego. Surowe, skrajne zasady moralne były wodą na młyn. W końcu coś trwałego, niezmiennego i doskonałego. Wiesz ile razy wtedy usłyszałem, że doskonały jest tylko Bóg? Pycha zawsze wynika ze strachu. Miałem uszy, ale nie słuchałem (śmiech).
Regularne picie zacząłem na studiach. Studiowałem teologię i trafiłem na środowisko gdzie większość ludzi nie pije, albo pije bardzo mało. Z różnych względów. W pewnym momencie imprezowy styl życia dał mi nieuzasadnione, ale w pełni odczuwalne prawo do czucia się lepszym. Bycie lepszym było jedyną znaną mi drogą do bycia akceptowanym. Akceptowanym to złe słowo, za słabe. Do bycia kochanym. Alkohol spotęgował mój deficyt miłości a jednocześnie był lekarstwem. Błędne koło. Pijesz, bo brakuje Ci miłości, ale w konsekwencji picia jest jej jeszcze mniej. Skoro jest jej jeszcze mniej to pijesz więcej. Prawda jednak była taka, że cały czas miałem wokół siebie wielu ludzi: chorych, ale kochających rodziców, wielu oddanych przyjaciół. Nie mogłem tego zobaczyć. Na pół roku przed zaprzestaniem picia, piłem trzy, cztery piwa w tygodniu i średnio raz na tydzień imprezowałem „do spodu”. Średnio, bo były okresy, gdy nie piłem przez tydzień lub dwa, ale później skutecznie nadrabiałem ten suchy czas.
Kiedy pierwszy raz się upiłeś?
Pierwszy raz „do spodu” upiłem się w górach. Na wyjeździe, który współorganizowałem. Miałem 19 lat. Długo budowałem z tego wydarzenia pomnik: przy każdej nadarzającej się okazji opowiadałem, co się wówczas wydarzyło. To było kilka zabawnych epizodów. Zabawnych, kiedy patrzy na nie wąsko. Szersza perspektywa daje innych obraz: już wtedy wchodziłem w śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Ale kto myśli o śmiertelnej, nieuleczalnej chorobie, kiedy ma 19 lat i świat czeka na zdobycie? (śmiech). Wtedy ostrzeżenia po prostu nie działają. Tata alkoholik, mieszkający po sąsiedzku wuj, który śmiertelnie zatruł się alkoholem medycznym, kilka prelekcji na różnych szczeblach edukacji. Mnóstwo żywych-umarłych alkoholików wokół. Wiedziałem, że to okrutna choroba, ale mnie ona nie dotyczyła. Dlatego dzisiaj nie próbuję nikogo przestrzegać. Myślę, że byłoby to nieuczciwe.
Przez ostatnie pół roku picia średnio raz na tydzień piłem do utraty świadomości. Zdarzały się dość częste okresy picia w ilościach, które pozwalały mi wrócić do domu o własnych siłach, ale z czasem było ich coraz mniej.
Jak dużo piłeś?
Ilości nie mają tak naprawdę znaczenia, albo mają znaczenie drugorzędne. Od jednego ze swoich przyjaciół usłyszałem kiedyś zdanie, z którym absolutnie się utożsamiam: „ilekroć próbowałem kontrolować swoje picie, nie sprawiało mi ono przyjemności, a kiedy sprawiało mi przyjemność – nie mogłem go kontrolować”. Na pewnym etapie rozwoju choroby picie, które nie kończyło się utratą świadomości straciło już sens.
Po roku abstynencji złapałem się na czymś zabawnym. Stałem w kolejce do kasy. Przede mną stała dziewczyna, która w koszyku miała dwa piwa. Byłem absolutnie zdziwiony, że tylko dwa. Nie mogłem zrozumieć po co komuś dwie puszki piwa. Przecież z taką ilością alkoholu nie można zrobić niczego konstruktywnego! Mogę mieć dzisiaj do tego dystans i patrzeć na takie sytuacje z uśmiechem, bo wiem, że to objaw mojej choroby.
Chciałeś komuś przez to zaimponować?
Na pewno chciałem czuć się częścią większej całości. Wiedzieć, że ludziom na mnie zależy. Imprezy były drogą na skróty do tego, aby być zauważonym i docenionym. Szybki efekt . Czy raczej iluzja efektu: po kilku kieliszkach faktycznie czułem, że moje potrzeby są zaspokojone, choć było to oderwane od rzeczywistości. Po kilku, kilkunastu kolejnych było skrajnie odwrotnie – cierpiałem. To część tej choroby – robisz sobie krzywdę i wierzysz, że w ten sposób możesz sobie pomóc.
Co na to rodzina? Znajomi?
Mama z tatą nie chcieli widzieć problemu. Cierpieli, bo pewnych rzeczy nie dało się nie dostrzec. Wracałem późno, rano nie wychodziłem z łóżka, byłem przemęczony. Mama ubrała płaszcz z zaprzeczeń: że dużo pracuję, zawsze sporo chorowałem, przecież całe życie zarzekałem się, że nie będę pił, więc z pewnością to nie jest choroba alkoholowa. Doskonale ją rozumiem.
Znajomi pytali czy wszystko jest w porządku. Czy nie piję zbyt dużo. Robili to zawsze bardzo delikatnie. Reagowałem agresywnie albo pogardliwie. Rzadziej z aktorską uprzejmością i pobłażaniem. Zawsze zaprzeczałem. Różnymi reakcjami ukrywałem swój strach. Gdzieś, głęboko w środku drzemało przekonanie, że jeśli będę „niedoskonały”, gorszy, to zostanę bez nich.
Kiedy dostrzegłeś, że masz z tym problem? Ktoś Ci pomógł?
Kiedy pod wpływem alkoholu przekroczyłem granicę, której nigdy, absolutnie nigdy, nie chciałem przekroczyć. Mimo, że wypowiadam się anonimowo, ta sytuacja dotyczy innych osób (w tym mi najbliższych). Musiałbym więc mówić również o nich, a nie jestem do tego upoważniony. Po jednej z imprez wróciłem do domu i kiedy tylko doszedłem do siebie w Google wpisałem „problem z alkoholem kraków” i zadzwoniłem pod pierwszy adres, jaki zwróciła wyszukiwarka. To był Ośrodek Leczenia Uzależnień na ul. Estery w Krakowie. Następnego dnia, kiedy poczucie winy i ból fizyczny zaczęły powoli ustępować, nabierałem przekonania, że wizyta w Ośrodku nie jest najlepszym pomysłem. Dałem jednak słowo żonie i obiecałem to swojemu przyjacielowi. Wierzyłem, że nie jestem alkoholikiem – co najwyżej DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików – przyp. red.). Liczyłem, że usłyszę właśnie taką diagnozę i cała sprawa szczęśliwie się zakończy. Po kilku krótkich pytaniach (trzech lub pięciu, dokładnie nie pamiętam) zdiagnozowano mnie jako alkoholika (śmiech).
Skrajne doświadczenia doprowadziły Cię do terapii.
Pierwsze spotkanie grupy terapeutycznej było trudne. Byłem najmłodszym uczestnikiem i chyba jedynym, który trafił tam bez wyroku sądowego. Traktowałem obecność między tymi ludźmi jako karę. To był koniec lutego, było już ciepło, wracałem spacerem z ośrodka i pytałem Boga dlaczego spotyka mnie jeszcze to: ojciec alkoholik, dzieciństwo, które wyglądało jak wyglądało i ja też? Coś zaczęło się we mnie łamać. Jednak już po chwili doszedłem do wniosku, że to miejsce nie jest dla mnie. Studiuję, prowadzę własną działalność, utrzymuję względnie dobry status materialny i mam przed sobą szereg perspektyw. Typ lidera. Znów strach przed rzeczywistością (w tym przypadku przyznaniem, że jestem chory) przykryłem dumą i poczuciem wyższości nad ludźmi, których chwilę temu poznałem. Aktorstwo. Typ lidera (śmiech), który chce być zawsze pierwszy tylko po to, aby nikt nie zobaczył, jak bardzo sobie nie radzi. Postanowiłem jednak iść jeszcze na spotkanie indywidualne. Tylko po to, aby z pełnym uzasadnieniem móc powiedzieć: spróbowałem, byłem, ale to nie ma sensu.
Kilka dni później spotkałem się ze swoim terapeutą. Nie pamiętam nic z tego spotkania, poza jednym wydarzeniem, kiedy już wychodziłem. Pod koniec rozmowy ten człowiek dał mi swój numer telefonu i powiedział, że mogę zadzwonić o każdej porze. Poprosił tylko, żebym dzwonił przed sięgnięciem po pierwszy kieliszek, a nie po. Uzasadnił to faktem, że sam jest alkoholikiem i, że rozmowa z osobą nietrzeźwą nie jest dla niego komfortowa i może stanowić zagrożenie. Szukam mądrego określenia na swój stan po tych słowach, ale jedyne co przychodzi mi do głowy to to, że jego wyznanie kompletnie mnie rozbiło. Mówiło spokojnie, z uśmiechem, że jest alkoholikiem! Zaoferował swój czas o każdej porze dnia i nocy, nawet poza godzinami pracy!
Jakiś czas później, już we wspólnocie Anonimowych Alkoholików, do której trafiłem również dzięki pomocy tego terapeuty, przeczytałem w naszym tekście podstawowym, że „alkoholik, który znalazł dla siebie wyjście z sytuacji, który jest bogato wyposażony w fakty z własnego doświadczenia zdobywa zazwyczaj kompletne zaufanie innego alkoholika w ciągu kilku godzin”.
Terapia była skuteczne? Zdrowiałeś?
Po trzech miesiącach bycia w terapii, kiedy mój stan psychiczny i fizyczny zaczął się nieznacznie poprawiać, uznałem, że problem jest jednak wydumany i przesadzony. Piłem przez pięć dni. Od dwóch piw pierwszego dnia, systematycznie zwiększając dawkę, do kompletnego upicia się i utraty przytomności pod koniec. Żona znalazła mnie półprzytomnego na krakowskich plantach.
W końcu, 27 kwietnia 2010 roku obudziłem się w mieszkaniu swojego najlepszego przyjaciela. To był mój pierwszy dzień bez alkoholu. Od tamtej pory nie piję. Moi bliscy powiedzieli wyraźne „dosyć”. Uwierzyłem, że granica została przekroczona. To ostatni raz, kiedy mi pomagają. Strach, który całe życie mnie okradał, tu spełnił swoje zadanie. Popchnął mnie w stronę sięgnięcia po pomoc. Wróciłem do terapeuty-alkoholika i usłyszałem sugestię, że być może potrzebuję czegoś więcej, czegoś większego – wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Myślałem o AA stereotypowo, więc wydrukowałem ściągnięty z internetu spis spotkań i poprosiłem terapeutę, aby pomógł znaleźć mi grupę specjalnie dla mnie (wiesz, w końcu nie jestem pierwszym lepszym alkoholikiem!). Zaznaczył na kartce niemal wszystkie grupy w miejscu mojego zamieszkania. Wszystkie poza grupą kobiecą. Miał rację – wszystkie te grupy były specjalnie dla mnie. To w AA zrozumiałem i zaakceptowałem kim jestem. Również tam dowiedziałem się, że jest sposób.
Na czym polega AA?
Zanim zacznę mówić o AA chcę podkreślić, że nie wypowiadam się w imieniu AA jako całości, ani też nie reprezentuję wspólnoty. To bardzo ważne. Anonimowi Alkoholicy są zbyt wielkim dobrem, aby ktokolwiek mógł patrzeć na całość tej społeczności przez pryzmat mnie samego. To, co powiem, jest moim osobistym doświadczeniem. Opisem tego, co dzięki AA wydarzyło się w moim życiu, a nie ogólnym opisem wspólnoty.
Równie ważne jest też to, że AA nie jest terapią, ani przedłużeniem terapii. Jest wspólnotą mężczyzn i kobiet, alkoholików, którzy dzielą się swoim doświadczeniem i wspierają się wzajemnie. AA ma jeden cel: pomóc alkoholikowi, który cierpi. I nic więcej. Nie jest organizacją i z żadną się nie łączy (choć z wieloma współpracujemy). Nie jest sektą, ani wyznaniem religijnym, nie angażuje się w politykę i w ogóle w żadne publiczne spory. Mówię o tym, bo z jednej strony pokutuje przekonanie, że skoro pomagamy alkoholikom to jesteśmy formą terapii. To nie prawda. Z drugiej strony mówimy o Sile Wyższej, Bogu, a więc łatwo odnieść mylne wrażenie, że nasze działanie determinuje jakieś wyznanie religijne. Większość z nas wierzy i wyznaje jakąś religię, ale jest to osobista sprawa każdego członka AA.
Twoje osobiste doświadczenia tej wspólnoty?
We wspólnocie najpierw uznałem, że jestem bezsilny wobec alkoholu i że moje życie jest niekierowalne. Starałem się cały czas sterować tym życiem, być reżyserem przedstawienia, trochę bogiem. Wszystko to ze strachu, że jeśli wszystko nie będzie układało się wg moich pomysłów, to nie będę kochany. Szaleństwo. Rzeczywistość dość ponuro zweryfikowała te pomysły. Kolejne kroki, to oddanie tego życia w ręce Boga (w AA Boga każdy rozumie tak, jak chce), jakiejś Siły Większej niż ja sam i stopniowe porządkowanie swoich spraw, naprawianie tego bałaganu, który przez lata się nagromadził. Krzywdziłem żonę, brata, rodziców, przyjaciół. Każdemu się oberwało. Przez lata, nawet wtedy, kiedy jeszcze nie piłem.
AA pomaga naprawiać relacje?
W efekcie realizacji tego, co daje mi AA zrozumiałem, że tam, gdzie jest wiele cierpienia, jest olbrzymia szansa na jeszcze więcej miłości. Wspomniałem wcześniej o tacie. Kiedy w jednym z kroków programu AA miałem za zadanie przygotować obrachunek moralny i sięgnąć w przeszłość do wszystkich uraz, które żywię i żywiłem do bliskich, to tata był pierwszy na tej liście. Długiej liście. Rzecz w tym, że w efekcie tego obrachunku, niezależnie od krzywdy jaką wyrządzili mi inni, miałem odkryć swoje błędy, swoją część, źródło mojej nienawiści. Po kilku dniach zmagania się, rozmów z przyjaciółmi ze wspólnoty, z osobą, która pomaga mi zrozumieć i zrealizować program AA, dotarło. Nagle zobaczyłem, że to był strach – bałem się, panicznie. Pewnie jest to naturalne, ale jest też po prostu faktem. To był mój egoizm, nigdy nie potrafiłem dostrzec, że tata jest chory i że sprawiając cierpienie innym, sam bardzo cierpi. To była też nieuczciwość: bo chroniłem chorobę ojca, nigdy nikomu nie mówiłem o tym, co złego dzieje się w naszym domu, nawet kiedy pytano. Zaprzeczałem. To była moja pycha, bo nie mówiłem o tym, by nie być gorszym. To w końcu była chora walka, żeby nie być sobą, ale być lepszym niż on. I piłem, bo chciałem więcej niż mogłem. Choć trudno rozpatrywać to w kategoriach winy, to były to moje błędy. I wiesz, nagle z tej ogromnej nienawiści – wielokrotnie myślałem o tym, że kiedyś zabiję ojca, a moim największym marzeniem było wyprowadzenie się jak najdalej od niego – pojawiła się miłość. Wspomnienia strachu, pijanego taty wyciąganego z samochodu przy kolegach, awantur, niszczonego w domu sprzętu, na który długo pracowałem, wyzwisk i wiecznej niepewności co zastanę, kiedy wrócę po szkole, to wszystko zaczęło być wypierane. W mojej głowie otworzyła się szufladka z etykietą „tata był też dobry”: basen, wycieczki do lasu, głaskanie wieczorem i czytanie książek. Świat nagle przestał być czarny. Bóg zabiera mi strach. Wypłukuje ze mnie egoizm. W efekcie przeprosiłem tatę za te skrywaną i żywioną przez lata nienawiść. Razem pracujemy nad dobrą relacją. Dojrzewam do tego, że nie jestem odpowiedzialny za krzywdy, które – być może – ktoś mi wyrządził. Nie miałem na to wpływu. Jestem jednak odpowiedzialny za urazę, nienawiść, która jest we mnie.
To przykład jednej z wielu zmian. Taki mój flagowy, bo chyba najmniej wierzyłem właśnie w to, że kiedyś powiem „kocham Cię tato i dziękuje, że jesteś właśnie taki, jaki jesteś”. Dzisiaj mam tatę, którego zawsze chciałem mieć. Trzeźwiejemy obaj, choć on nie wybrał drogi AA. Staram się być dla niego dobry. Ta zmiana nie jest moją zasługą. Być może brzmi to górnolotnie, ale wierzę, że jest dziełem Boga. Dla mnie samego to nie byłoby możliwe.
AA to stawanie w prawdzie wobec siebie i swojej historii?
Też, ale to przede wszystkim droga do znalezienia Siły Większej niż ja sam. Ja tę siłe nazywam Bogiem. Ale to również życie tu i teraz: przez uznanie i zaakceptowanie tego kim jestem, w końcu posłuchanie nie siebie, ale kogoś innego, podjęcie kilku prostych działań i próba bycia tak zwyczajnie dobrym, zmienia się moje myślenie, zmieniają się moje intencje, moje reakcje. Z człowieka, który krzywdził siebie i innych próbuję być dla innych użyteczny.
Dlaczego o AA mówisz „wspólnota”?
To co niezwykle ważne to to, że w AA Bóg dotarł do mnie przez ludzi. To oni są największą siłą. Oni są tą wspólnotą. Spotykamy się regularnie, kilka razy w tygodniu, i po prostu dzielimy się swoim doświadczeniem z trzeźwienia. Mam we wspólnocie wielu oddanych przyjaciół z wielu stron świata. Zacząłem znów uczyć się angielskiego tylko dlatego, żeby móc swobodnie porozumiewać się z tymi, którzy przyjeżdżają do Krakowa z zagranicy. Ta choroba, chyba jak żadna inna, cementuje przyjaźń. Taką przyjaźń, której nie umiem opisać.
Dzisiaj jestem w miejscu w którym moje doświadczenie może służyć innym. I chcę to robić. Lubię to. Spłacam w ten sposób dług, który zaciągnąłem, kiedy sam przyszedłem do Anonimowych Alkoholików. Dzięki temu sam jestem trzeźwy. Dawanie i zyskiwanie w AA się zaciera, nie ma granicy. Kiedy na spotkanie przychodzi ktoś po raz pierwszy, to z pełnym przekonaniem, ale bez dumy i mentorskiego tonu, mogę mu powiedzieć: „wiesz, możesz przestać pić, możesz przestać cierpieć i nie musisz umrzeć. Rozumiem, że trudno Ci w to uwierzyć, ale ja byłem tam, gdzie Ty jesteś teraz. Wiem jak to jest. I wiem, że tak naprawdę nie chcesz tam być. Zostań z nami. Ja i wielu, wielu innych zrobimy absolutnie wszystko, co możemy, aby Ci pomóc. Jesteś jednym z nas”. Nigdy nie jestem pewien czy dla niego to jest pomocne, ale jestem pewien, że on swoją obecnością pomaga mi.
Choć jesteśmy anonimowi to łatwo nas znaleźć. W każdym większym mieście w Polsce i na świecie (a nierzadko i w małych miejscowościach), niemal codziennie odbywają się spotkania AA. Spis mitingów, numery kontaktowe i informacje, jak do nas trafić można znaleźć na stronie internetowej wspólnoty www.aa.org.pl.
Spotykasz się tam z samymi lumpami spod sklepów?
Pytanie nie trzyma poziomu. (śmiech). W książce „Anonimowi Alkoholicy”, tekście podstawowym, gdzie opisano program naszego zdrowienia, porównuje się naszą wspólnotę do wielkiego statku, który się rozbił i wspólna tragedia sprawia, że jesteśmy ze sobą. W obliczu tej tragedii nie ma znaczenia czy ktoś podróżował pod pokładem, w kajutach dla najuboższych, czy jadł kawior na kapitańskim bankiecie. W innych warunkach większość z nas pewnie nigdy by się nie poznała i nie współpracowała ze sobą. Dzieli nas zamożność, poglądy polityczne, religijne, ale w AA to nie ma znaczenia. Ta choroba jest niezwykle demokratyczna i dotyka każdego, a przez to uczy mnie, że nie ma ludzi lepszych i gorszych, że tak naprawdę nie ma ludzi złych. To gorzka lekcja dla kogoś, kto całe życie czuł się gorszy i robił wszystko, by być lepszym od innych. Nie mogę i nie chcę mówić o swoich znajomych ze wspólnoty, ale ja sam mam 26 lat, pracuję na wysokim stanowisku w jednej z największych agencji reklamowych w południowej Polsce, jest szansa, że w końcu uda mi się skończyć studia (śmiech) i dzisiaj wiem, że choć to ważne, to wcale mnie nie określa. Tak samo jak stan portfela, wygląd, zapach nie określa tych naszych przyjaciół, którzy jeszcze cierpią – właśnie pod sklepami.
Co przeszkadza w terapii?
Nie chcę stawiać AA w opozycji wobec terapii jako formy trzeźwienia. Tam stawałem na nogi, zanim trafiłem do AA. W Ośrodkach Leczenia Uzależnień pracuje wielu, wspaniałych i oddanych ludzi. Robią wiele dobrego. Obawiam się, że po tym, ile dobrego mówiłem o wspólnocie AA, wyrażenie zastrzeżeń do terapii jako formy trzeźwienia, tak mogło by wybrzmieć.
To, co było moją przeszkodą, to ja sam. Mój egoizm i strach, z tego wynikało poczucie bycia lepszym. Na terapię trafiają ludzie, którzy muszą tam być, bo alternatywą jest zakład karny. Trudno było mi się z nimi zidentyfikować, a naciskano, abym to zrobił.
Później w AA miałem podobny problem, ale usłyszałem od innych alkoholików, że prawie każdy przez to przechodził. Dopóki jednak nie zacznę szukać podobieństw, a będę skupiał się na różnicach, będę umierał. Bo ta choroba jest śmiertelna. Podziałało. Kiedy trafiłem na trzeźwiejących alkoholików myślałem, że jestem od nich lepszy, później zacząłem dostrzegać podobieństwa, dzisiaj chcę być taki, jak oni.
Już zawsze będziesz alkoholikiem. Nie przeszkadza Ci to?
Dojrzałem do traktowania tej choroby jako stanu faktycznego. Alkoholizm o niczym nie przesądza. Przeciwnie, to jedna z niewielu chorób, po której zatrzymaniu stan pacjenta może być lepszy, niż przed zachorowaniem. Bóg może obrócić cierpienie w miłość. Robi to.
Moje koleżanki z pracy zorganizowały kiedyś Dzień Chłopaka. Wszyscy dostali whisky, ja dobrą kawę. Wiedzą, że nie piję i jest to dla nich coś zupełnie normalnego. Są ludzie, którzy nie słodzą, bo mają cukrzycę, są tacy, którzy biegają codziennie, bo mają problemy z krążeniem, są i tacy, którzy mają uczulenie na owoce morza, więc ich nie jedzą. To ich nie określa. Ja mam alergię na alkohol, więc go nie piję. Byłem wzruszony i wdzięczny, że to uszanowano.
To, że już zawsze będę alkoholikiem ma inne znacznie, i nie rozpatruję go już w kategorii „przeszkadzania”. Moje emocje są chore, moje reakcje czasami nie są adekwatne do rzeczywistości, moja wrażliwość przynosi mi cierpienie. Mam jednak lekarstwo. Wspólnotę AA i jej program, ludzi, którzy wiedzą gdzie jestem, bo sami tam byli. I Boga, który kieruje moim życiem, a kiedy udaje mi się Mu nie przeszkadzać, jest całkiem, całkiem dobrze.
Kim w Twoim życiu jest Bóg?
Całe życie chciałem być kimś, kim nie jestem. Nie być synem alkoholika. Mieć innych, zamożniejszych rodziców. Inaczej, lepiej wyglądać. W tym braku zgody na rzeczywistości, która w mojej głowie była przytłaczająca i ponad moje siły, zapomniałem, że jest Ktoś, kto ma wszystkie potrzebne zasoby, i że tym Kimś jest Bóg. Od tego czarnego świata uciekłem w religię, ale w sposób formalny – liczyłem, że praktyki religijne mają przynieść określony efekt. Efekt taki, jaki ja oczekiwałem. A więc odbierałem Bogu prawo do tego, aby dał mi to, co On chce mi dać. Koncert życzeń. A mój Bóg jest dżentelmenem i ma wyjątkowe poczucie humoru. Skoro chciałem efekt swoich własnych działań, to proszę bardzo, miałem…
Na pewnym etapie wiara była dla mnie narzędziem do poczucia, że jestem lepszy od innych i przykrywania strachu, że w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Nie rozumiałem, że Bóg to miłość, choć ciągle o tym mówiłem. Kiedy konsekwencje moich wyborów przyniosły rezultat w postaci kompletnego braku chęci do życia, obojętności, próby samobójczej, zacząłem odkrywać Boga na nowo i chyba bardziej realnie. Ostatnio rozmawiałem z przyjacielem i wspomniałem, że dzisiaj moim jedynym celem jest tak naprawdę odkrywanie woli Boga względem mnie i próba jej realizacji w codziennych zadaniach. On odpowiedział, że nie potrafi myśleć w ten sposób, że chce po prostu być szczęśliwy. Kiedy kilka dni temu wróciłem myślami do tej rozmowy dotarło do mnie, że to tak naprawdę jedno i to samo. On po prostu użył mniej górnolotnych słów.
Rozmawiał Przemysław Radzyński
Tekst jest poszerzoną wersją wywiadu „Demokratyczna choroba” opublikowanego w miesięczniku Tryby 8/2012
źródło: fronda.pl