Alkoholizm to choroba, możesz nauczyć się ją kontrolować ciesząc się pełnią życia
Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.
Nałogowcy
Nałogowcem jest po trosze każdy, bowiem sama Natura wyposażyła nas w zdolność (jeżeli wręcz nie w skłonność) do uzależnień. Kwestia tylko, na co i kiedy człowiek natrafi, co wypróbuje i wyćwiczy jako strategię pomocną w życiu. Kiedyś za nałogowca uważano kogoś, kto stacza się ku ruinie, dziś już nawet tego, kto powoduje jakiekolwiek przykre skutki dla siebie lub otoczenia.
Kiedyś przypuszczano, że tylko ludzie o słabym charakterze padają ofiarą nałogów, dziś rozumiemy, że to nałóg uszkadza charakter, ale wystarczy, że uzależnione zachowanie zostanie skutecznie powstrzymane, a bezwolnych nałogowców zaczyna często cechować tytaniczna wola. I chociaż wciąż nie rozwiązano do końca wszystkich zagadek, jedno zdecydowanie się wyjaśniło, to mianowicie, że mechanizmy różnych uzależnień są uderzająco podobne. Z pomocą neurofizjologii, biologii molekularnej, farmakologii, psychologii i genetyki udało się już wyjść z największego gąszczu znaków zapytania i rzucić trochę światła na istotę tego złożonego fenomenu. W każdym razie, kto śledzi odkrycia w tych dziedzinach już nie powie, że alkoholik czy narkoman "sam jest sobie winien". Bo też i nie jest, skoro do uzależnień przyczyniają się uwarunkowania psychologiczne, społeczne, dziedziczne, fizjologiczne, kulturowe (chyba w sumie łatwiej byłoby wymienić, jakie nie).
A wszystko powiadają uczeni, zawdzięczamy budowie naszego mózgu, zwłaszcza regulatorom obwodów władających doznaniami przyjemności, ulgi, ekstazy. Uzależnienia są dość naturalnym rezultatem naszej neurobiologii i jej interakcji z pewnymi bodźcami. Każdy lubi uczucia "luzu" i "haju" na tej samej zasadzie, na jakiej każdy lubi smaczne jedzenie czy orgazm. A substancja lub zachowanie, od którego się uzależniamy, dostarcza podobnego uczucia i dopiero w drugiej kolejności powoduje szkody i straty. Z czasem straty są coraz większe, ale osoba uzależniona nie może już odmówić sobie tego, co dostarcza jej przyjemności. Minimalizuje więc konsekwencje, okłamując przede wszystkim siebie. A jednocześnie stara się przerzucić najgorsze konsekwencje na innych, zwłaszcza najbliższych.
Alkohol odhamowuje i dodaje animuszu, więc nieśmiali (lub po prostu niedoświadczeni i niewyrobieni) łatwo wciągają się w nawykowe picie, skąd tylko krok do nałogu. Góra łapczywie zjedzonego spaghetti "pomaga" poradzić sobie z nie wyrażonym uczuciami i niepokojem. Człowiek z kompleksem niższości, lękający się odrzucenia, znajduje potwierdzenie samego siebie w nieokiełznanym seksie. Ktoś, komu wmawiano, że jest niewiele wart, często będzie pracował dzień i noc usiłując udowodnić, że jest inaczej.
Od czasu gdy zaczęto rozumieć te mechanizmy, a zwłaszcza gdy dostrzeżono wieloprzyczynowość uzależnień, ich lista się wydłużyła. Nagle zauważono, że nie tylko nadużywanie alkoholu czy innych "substancji zmieniających nastrój" (np. kawy, herbaty, papierosów, czekolady) może wejść w szkodliwy nawyk, czyli nałóg, lecz że podobnie niedobrym nawykiem może się stać jedzenie, seks, hazard, zakupy, sport, stosowanie przemocy albo poddawanie się jej, dbanie o czystość lub własny wygląd, a nawet religijność i praca. Najdalej zaszli w tych analogiach Amerykanie, którzy miarę uzależnienia zaczęli ostatnio przekładać - i pasuje jak ulał! - nawet do przestępczości. Rozumują tak: jeżeli ktoś się wciągnie w proceder kryminalny, to - niezależnie od tego co było pierwotną przyczyną - trudniej mu zaprzestać niż brnąć dalej mimo coraz gorszych konsekwencji. U kryminalisty, jak u alkoholika czy narkomana, zaczynają dochodzić do głosu różne mniej lub bardziej wyrafinowane mechanizmy obronne: zaprzeczanie ("nie mam żadnego problemu"), racjonalizacja ("każdy by...gdyby tak jak ja..."), obwinianie ("to nie moja wina, przecież inaczej nie da się żyć"), minimalizacja ("inni jeszcze więcej, ja tylko..."). Prawda, że pasuje i do złodzieja i do alkoholika?
Co ciekawsze, pasuje też do tego, kto notorycznie zdradza żonę albo czwarty raz się rozwodzi, szukając wciąż nowych partnerów. Takich zresztą też w Ameryce przebadano i stwierdzono, że chemia mózgu w stanie erotycznego zakochania do złudzenia przypomina to, co dzieje się po zażyciu morfiny lub amfetaminy. Antropolog dr Helen Fisher z Waszyngtonu powiada, że fakt, iż tyle ludzi w ogóle potrafi żyć w związkach monogamicznych, jest absolutnym "triumfem kultury nad naturą".
Możliwe, ale w końcu czymś od zwierząt wypada się różnić. A właśnie uzależnienia tę różnicę niwelują, niekiedy w sposób drastyczny. Oprócz "odnałogowych" chorób i uszkodzeń różnych organów oraz destrukcyjnych zachowań związanych pośrednio i bezpośrednio z nałogami, najcięższym ich skutkiem jest zahamowanie rozwoju emocjonalnego i duchowego człowieka, innymi słowy , zahamowanie procesu osiągania kolejnych etapów dojrzałości.
SPIRALA
W uzależnieniu tkwi bowiem pułapka. Droga przez życie niebezpiecznie zaczyna się zawężać, zamiast się rozszerzać i rozgałęziać w wyniku nowych doświadczeń. Człowiek uzależniony zatrzaskuje się w labiryncie bez wyjścia. Zaczyna się kusząco i niewinnie: oto przypadkiem odkrywam sposób na ulepszenie mojego życia. Hazard zastępuje miłość; pełna lodówka staje się towarzyszem życia osoby cierpiącej na samotność, skręt z marychy staje się przepustką do grupy rówieśniczej. "Sposób" spełnia oczekiwania, więc coraz więcej go pragnę, ale im więcej tego "sposobu", tym większe pragnienie, a mniejsze spełnienie i w którymś momencie kółko się zamyka. Kiedy jeszcze dojdą przykre skutki tego nadużywania, to mam podwójną robotę: już nie tylko pragnę poczuć się lepiej, tak jak na początku, ale teraz najpierw muszę usunąć te przykre i bolesne skutki. Klin na kaca; onanizm, by poradzić sobie z zazdrością spowodowaną własną zdradą; jeszcze jeden pokerek, żeby się odegrać, itp. Kółko zamyka się podwójnie, a raczej zmienia w spiralę, która gdzieś na końcu prowadzi już tylko do ślepego zaułka, a wtedy jedynym wyjściem jest skończyć z tym wszystkim, jakkolwiek, byle już nie cierpieć.
Ponieważ scenariusz ten, w mniej lub bardziej dramatycznych odcieniach, może się zdarzyć w przypadku każdego uzależnienia, nawet, z pozoru tak niewinnego jak nikotynizm czy pracoholizm, powstało zapotrzebowanie na odpowiednie metody pomocy terapeutycznej. Medycyna, mając do dyspozycji jedynie antikol i esparal dla alkoholików i metadon dla heroinistów, właściwie okazuje się bezradna; do głosu doszli więc terapeuci wyszkoleni w technikach opartych nie na farmakoterapii lecz na alternatywnych metodach leczenia ciała i duszy, niekiedy trącących szarlatanerią, ale częściej po prostu nienaukowością. To jednak nieważne, skoro pomagają tylu nieszczęśnikom odzyskiwać zdrowie, zdolność do rozwoju, odrodzenie uczuć wyższych i samorealizacji.
POLUBIĆ SIEBIE
Leczenie uzależnień jest piękne. Oparte jest na miłości i prawdzie, akceptacji i wspólnocie ludzkich doświadczeń. Terapeuci różnią się od pacjentów głównie tym, że sami w tym miejscu już kiedyś byli i poszli troszeczkę naprzód, i to niezależnie od tego, jaki był ich "problem". Mogli się nie upijać, tylko palić papierosy; mogli za bardzo kogoś kochać, tak że przyniosło to im nieszczęście i zniewolenie. W terapii uzależnień nie ma lepszych i gorszych. Tam wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Uczyłam się tego w Ameryce począwszy od studiów psychologii, na których miałam aż sześć osobnych przedmiotów związanych z uzależnieniami, potem na stażach niezbędnych do uzyskania magisterium i specjalizacji "terapeuty uzależnień", a następnie, już na własną rękę, w letnich szkołach, na kursach, seminariach oraz po porostu pracując i odbywając praktyki w ośrodkach leczenia uzależnień: Hazelden, Cornerstone, Caron, Smithers, Heritage Health, Glendale, a jest w USA takich klinik kilka tysięcy. Oczywiście nie są identyczne, niemal każda ma swoją specyfikę i sławę, ulubioną klientelę i swój "przechył filozoficzny". Do Betty Ford Center w Południowej Kalifornii jeżdżą gwiazdy; w Ashley dyrektorem jest ksiądz alkoholik, trzeźwy od kilkudziesięciu lat; w Glendale na Florydzie 50% personelu to psychiatrzy, a spośród nich blisko 100% spotyka się na własnym , rzec by można, "zakładowym" mityngu Anonimowych Alkoholików; High Watch słynie z tego, że w ogóle nie ma na etacie żadnego psychologa, a leczą jeden drugiego sami alkoholicy posługując się jedynie programem AA.
W tej mieszance rozmaitości, mnie osobiści zachwycił program Sierra Tucson, ośrodka położonego w pustynnej oazie, otoczonej dwoma pasmami gór na południu Arizony. Na specjalnie wytyczonej ścieżce o nazwie Serenity Trail - Szlak Pogody Ducha - spotkałam 40-letnią alkoholiczkę Jo-Anne, leczącą się z anoreksji nastolatkę Tandy i bardzo przystojnego Boba, który przyjechał pod naciskiem żony, grożącej mu rozwodem, jeżeli nie przestanie przesiadywać w pornokinach i chodzić do domów publicznych. I wiele innych. W Sierra Tucson leczą bowiem wszystkie uzależnienia. Nie oszczędzają też praktykantów; w ciągu pierwszego tygodnia "obserwacyjnego" każdy dostaje diagnozę. Również gdy ktoś nie chce, a raczej przede wszystkim wtedy, na pewno mu coś wynajdą; a to, że tak silnie walczy ze sobą, żeby się od niczego nie uzależnić, że grozi mu uzależnienie od niezależności. U mnie rozpoznano cztery uzależnienia, ale gdy już-już miałam się załamać, pospieszono z gratulacjami, że ktoś tak "wolny" zdarzył im się dawno temu.
David Mitchell, terapeuta prowadzący zajęcia w grupie, w której się znalazłam, tłumaczył mi, że "nieważne co się leczy; każdego trzeba tak samo nauczyć, żeby siebie polubił takiego jakim jest. Żeby uwierzył, że fakt, iż mamusia, tatuś i inni ważni ludzie ciągle go krytykowali i usiłowali przerobić, wpasować inny moduł, naprawić, żeby był >lepszy niż jest <, w każdym razie inny - nie przekreśla jednak możliwości i prawa do bycia sobą. Podstawą leczenia jest codzienna terapia w grupach "zwykłych" i "specjalnych", oraz rozmowy z terapeutami o takich nazwach jak: "prowadzący", "nadzorujący", "monitorujący", "duchowy", "socjalny"; mogłam o którymś zapomnieć, ale z tej liczby już widać, jak ta procedura terapeutyczna jest wielodyscyplinarna.
CZŁOWIEKOWI POMAGA CZŁOWIEK
Skoro zarówno hazardzista, osoba cierpiąca na bulimię, czy kompulsywny pornoman dożą do przeżycia swego rodzaju "haju", to nie różnią się tak bardzo od kokainisty albo heroinisty czy alkoholika, którego pragnieniem jest się upić, więc też jakby "haj". Dlatego, z małą pomocą, dość łatwo każdemu z nich utożsamić się z innymi. Rozpoznać te same "przyczyny" różnych nałogów. Zobaczyć, że nałogowiec ma przede wszystkim chorą duszę, czyli coś w człowieku, z czego czerpiemy wiarę, że w tym wszystkim, łącznie z nami samymi, jest jakiś sens.
Gdyby podsumować terapię w Sierra Tucson, to najbardziej rzuca się w oczy fakt, że zbiór stosowanych tam praktyk nie stanowi jakiejś jednej "metody", lecz jest mozaiką tak różnorodnych "metod" jak wykłady, filmy, rozmowy w grupie, mityngi AA, leki przeciwdepresyjne, pływanie, jazda konna, desensytyzacja, czyli wystawianie na pokusy pod kontrolą opiekunów, medytacja, modlitwa, porady psychologa i psychiatry, no i bycie razem wszystkich zae wszystkimi, dużo szczerych łez i uczuć, od strachu i gniewu począwszy, a na wdzięczności skończywszy. Zapomniałam o czymś? Nietrudno, bo i tam, i gdzie indziej, metody stale się wzbogacają i urozmaicają. Wciąż bowiem przybywa doświadczeń , specjalistów i nowych odkryć.
Kiedyś poznałam na przykład w Portugalii lekarza, który kieruje kliniką uzależnień. Dr Manuel Pinto Coelho, tamtejszy guru od uzależnień, odnosi ogromne sukcesy. Leczy swoich pacjentów głównie aerobikiem, akupunkturą i masażami. Aha, i tym, że rodzina obowiązkowo musi poddać się edukacji.
Miałam okazję obserwować doktora Coelho w jego klinice, mam jego książkę i myślę, że gdyby akurat nie był kiedyś lekarzem sportowym, a na przykład upodobał sobie dietetykę czy homeopatię, to też leczyłby uzależnienia z dobrym skutkiem. Z niego - zupełnie jak z Davida Mitchella w Sierra Tucson - aż tryska wiara, że każdemu może się udać. I on i David posiadają niezwykły dar (wyuczoną umiejętność?) budowania i podtrzymywania motywacji pacjenta do wyzwolenia z nałogu. Obaj zresztą, a ja się również do nich przyłączam, uważają motywację za najważniejszy czynnik uruchamiający proces zdrowienia z każdego uzależnienia. Nie żadną tam "siłę woli", tylko właśnie motywację. Można ją wzbudzić, można umacniać długo, nawet do końca życia, można pomagać ją podtrzymywać. Taką właśnie rolę spełniają w dużej mierze nowocześni terapeuci odwykowi tej miary co dr Coelho lub David Mitchell.
Oprócz tego, terapeuci wzmacniają człowieka w tym wszystkim, co może służyć do dalszego rozwoju. Pomagają odzyskać szacunek dla siebie i innych, także dla tych, którzy ich kiedyś skrzywdzili i mogli popchnąć do niszczącego nałogu. Uczą swoich pacjentów wybaczać sobie i innym. "Z urazą, tak samo jak z ciężkim poczuciem winy - mówił David Mitchell - można tylko się zapić, zaćpać albo powiesić". Po pobycie w takim Sierra Tucson można wprawdzie wciąż nie rozróżniać terapii behawioralnej, paradoksalnej, transpersonalnej czy Gestalt, albo nie znać się na akupunkturze i homeopatii, ale nie sposób czuć się "lepszym" od swoich pacjentów. Im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej przekonuje się, że w tym - a nie w potępieniu - tkwi tajemnica terapeutycznej skuteczności.
Przecież u źródeł uzależnienia znalazła się kiedyś potrzeba ucieczki od siebie, pragnienie odczuwania czegoś innego, czyli bycia kimś innym. Czyż może zatem ktoś pomóc uwolnić się od potrzeby ponawiania tej ucieczki, jeżeli przyjdzie i powie: "Ty bracie jesteś gorszy ode mnie i dlatego musisz się zmienić"? Choćby się mu chciało wyrwać z tej pułapki, choć mógłby mieć szczerze dosyć, nic z tego nie wyjdzie. Uczucie gorszości jest tak nieznośne, że każdy będzie od niego uciekał najszybciej jak się da. Na przykład w alkohol, albo kupowanie setnych i tysiącznych sweterków, albo w odchudzanie się bez końca. W coś, co pozwala żywić złudzenie, że używka, jakiś rekwizyt lub usiłowanie kontroli nad własnym ciałem zmieni nas tak, że odzyskamy poczucie własnej wartości. Tymczasem niestety, ponieważ sami w nie wątpimy (najpierw wątpili w nas inni, ale myśmy to od nich w którymś momencie przejęli), więc tak samo trudno nam to zmienić, jak komuś kto wpadł do głębokiego dołu wyciągnąć się za własne sznurówki.
Muszą pomóc inni ludzie. Najlepiej ci, którzy wiedzą, jak się czuje człowiek w takim dole, kiedy wstydzi się, że się w tym dole znalazł oraz tego, że nie potrafi się z niego wydostać. Odkryli to pół wieku temu sami alkoholicy i ułożyli Program Dwunastu Kroków i Dwunastu Tradycji Anonimowych Alkoholików. Na nim opierają się dziś liczne programy terapeutyczne placówek odwykowych na świecie i w Polsce również. Gdy zaczęto się przekonywać, jak jest skuteczny, program ten stał się podstawą ponad stu rodzajów grup wzajemnej pomocy, w których znajdują wsparcie, chęć życia i wiarę w siebie ludzie o tak z pozoru różnych problemach, jak osoby cierpiące na depresję, kobiety po rozwodzie, rodzice nieposłusznych nastolatków, bankruci, kryminaliści po odsiedzeniu kary itp.
Wszystkich ich łączy bezsilność wobec ich "problemów". Przyznanie się do tej bezsilności prowadzi w końcu do zaakceptowania danego problemu. A potem już tylko zostaje to, by od innych (także terapeutów!) uczyć się, jak żyć. A przede wszystkim, czym wypełnić pustkę duchową poprzednio wypełnianą alkoholem, kokainą, obżarstwem, obsesją pracy, seksu, wielkiej wygranej, kontroli nad innymi, władzy. Bo, przypomnijmy, uzależnić się można od wszystkiego. Z chwilą jednak, gdy coś zaczyna hamować nasz rozwój jako ludzi, gdy innym z nam oraz nam samym z sobą coraz trudniej wytrzymać, to pora się zmienić.
źródło: Brenna
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz