Alkoholizm to choroba, możesz nauczyć się ją kontrolować ciesząc się pełnią życia
Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.
Krok pierwszy
wspólnoty Anonimowych Alkoholików
Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem. (ang. We admitted we were powerless over alcohol — that our lives had become unmanageable.) Bezsilność... Słowo powtarzane podczas terapii odwykowych i na tysiącach mityngów tak często, że zaczęło z czasem nabierać jakiegoś niemalże magiczno-mistycznego odcienia znaczeniowego. Czy w ogóle można twierdzić, że istota bezsilności jest czymś oczywistym i jednoznacznie rozumianym? Obawiam się, że takie proste to niestety nie jest. I chyba nie tylko dla alkoholików.
Ludzie doświadczają bezsilności praktycznie każdego dnia. Zdecydowana większość tych przypadków jest akceptowana automatycznie, jako coś zwykłego i codziennego. Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec pogody, ale czy fakt, że nie mamy zupełnie żadnego wpływu na to, czy w najbliższy weekend będzie padać, skłania kogokolwiek do rozważań na temat bezsilności? Przykład ten nieźle ilustruje różnicę pomiędzy bezsilnością i bezradnością. Jesteśmy wobec pogody bezsilni, ale nie bezradni — możemy się stosownie ubrać, wziąć parasol itp.
Odrobinę inaczej wyglądać może akceptacja bezsilności wobec klęsk żywiołowych, jednak i z tym jesteśmy gotowi się godzić, choćby dlatego, że nie mamy innego wyboru. Ale bezsilność wobec alkoholu? Używki popularnej i dostępnej dla każdego, w każdym sklepie spożywczym? To jakiś absurd! Czy można sobie wyobrazić bezsilność wobec... no, nie wiem... gumy do żucia? To przecież śmieszne! Ano, właśnie. I zupełnie niezrozumiałe dla większości ludzi zdrowych.
Podczas terapii odwykowej usłyszałem po raz pierwszy najbardziej chyba znane porównanie, które ma ponoć znakomicie ilustrować problem bezsilności: na pięściarskim ringu czeka na mnie mistrz świata w boksie. Oczywiste jest, że jeśli podejmę walkę, zawsze przegram. Dopóki wydaje mi się, że inne rękawice, dieta, trening, markowe buty czy co tam jeszcze mogą odmienić wynik starcia — zostanę na tym ringu zmasakrowany. Bo nie chodzi tu o jakiś nowy sposób, metodę czy technikę, ale o to, że on i ja to zupełnie różne klasy i poziomy, i choćbym nie wiem co zrobił, żadnych szans i tak nie będę miał. Porównanie niezłe, nawet je lubię. Jedyny chyba problem polega na tym, że — jak widać nie tylko z mojej praktyki — nie zawsze wystarcza. Pomaga, owszem, ale nie wystarcza.
Znam też inną historyjkę, która ma pokazać różnicę pomiędzy człowiekiem bezsilnym i takim, który bezsilny nie jest, czyli między alkoholikiem i człowiekiem zdrowym, nieuzależnionym. Pokój z dwojgiem drzwi. W pokoju człowiek, którego jedynym zadaniem jest opuścić to pomieszczenie. Człowiek nieuzależniony: otwiera pierwsze drzwi. Okazuje się, że za nimi stoi wielkolud z maczugą i... łup! Kiedy człowiek doszedł do siebie po uderzeniu, popatrzył uważnie na drzwi, za którymi stał wielkolud z maczugą, zastanowił się chwilę, wreszcie podszedł do drugich drzwi, otworzył je i bez przeszkód wyszedł. W tym momencie jego historyjka się kończy.
Co w analogicznej sytuacji robi alkoholik? Otwiera pierwsze drzwi i obrywa maczugą od wielkoluda. Kiedy się ocknie, podchodzi do tych samych drzwi i znów zostaje uderzony. Za trzecim razem to samo, za czwartym i piątym też. Bardzo już poturbowany, ledwie trzymając się na nogach, po raz kolejny otwiera te same drzwi. I nagle — niespodzianka! Wielkoluda z maczugą za drzwiami nie ma! Co w tej sytuacji zrobi alkoholik? No, cóż... alkoholik idzie szukać wielkoluda.
Ta opowiastka tylko w pierwszej chwili może wydawać się zabawną anegdotką, a i to nie każdemu. W rzeczywistości jest właściwie przygnębiająca, a nawet przerażająca. Anonimowi Alkoholicy twierdzą, że nic tak nas, to znaczy uzależnionych, nie przekonuje o bezsilności wobec alkoholu, jak sam alkohol. Oczywiście, może nie tyle sam alkohol, ile konsekwencje jego wieloletniego używania i nadużywania. Jeśli alkoholik poniesie bardzo dotkliwe straty w każdym, lub prawie każdym, aspekcie swojego życia, bo nie chodzi tu rzecz jasna tylko o kwestie finansowe, to jest pewna szansa, że tragedie, które spowodował, w jakimś momencie, często na niezbyt długą chwilę, pomogą mu „zobaczyć” kawałek rzeczywistości i podjąć decyzję — nie, już dalej tak nie chcę! W AA można usłyszeć, że każdy alkoholik musi sięgnąć swego dna, co w praktyce oznacza najczęściej bardzo bolesne zderzenie z własną bezsilnością wobec alkoholu.
Jak wyglądało to w moim przypadku? W czerwcu 1998 roku straciłem pracę. Straciłem ją przez picie. W konsekwencji zgłosiłem się do poradni odwykowej i zacząłem leczenie. Czy to zdarzenie mogę nazwać „zderzeniem z bezsilnością”? No, co najwyżej otarciem się o nią, muśnięciem.
Przez następne pół roku brałem udział w terapii odwykowej i mityngach AA i nie potrafiłem utrzymać abstynencji. Problem bezsilności rozumiałem, oczywiście, jednak rozumienie, w moim przypadku, widocznie nie wystarczyło.
Zdaję sobie z tego sprawę teraz, bo potrafię przypomnieć sobie swoje przedostatnie picie i nadzieję, iż może jest jakaś szansa, że będę pił tylko w weekendy. Wiedziałem, iż nie potrafię żyć bez alkoholu, ale łudziłem się, że uda mi się to swoje picie „zamknąć” w dniach wolnych od pracy.
Wiele lat później zorientowałem się, że to, co tu opisałem, ma kolosalne znaczenie. Podczas terapii i we Wspólnocie AA bezsilność jest najważniejsza — bezradnością właściwie nikt sobie specjalnie nie zawraca głowy. Jednak dopóki nie doświadczyłem bezradności, nie byłem też w stanie w pełni, w całej rozciągłości, a zwłaszcza skutecznie, skontaktować się ze swoją bezsilnością.
Podałem wcześniej przykład z pogodą i ewentualnymi opadami. Odpowiedni strój, parasol, kalosze itp. to właśnie sposób na poradzenie sobie z sytuacją (deszcz), na którą nie mam wpływu, wobec której jestem bezsilny. Sposób. O niego chodzi. Dopóki jestem w stanie wymyślać kolejne sposoby, metody, techniki picia, i mogę je wypróbowywać, licząc na to, że pozwolą mi używać alkoholu bez tragicznych tego następstw i konsekwencji, czyli dopóki nie będę całkiem bezradny, nie doświadczę bezsilności. Dopiero kiedy sam nie będę miał już absolutnie żadnego pomysłu, ani żadnej wiary czy nadziei, że ktoś mi coś podpowie, doradzi, zdradzi tajemnicę, jak pić i nie cierpieć — wtedy dopiero pojawi się dla mnie szansa. Droga do bezsilności, moja droga, wiodła przez bezradność.
Za to w styczniu 1999 roku zderzyłem się z własną bezsilnością jak najbardziej realnie, dotkliwie i tragicznie.
Głodny i zmęczony wracałem autobusem z pracy. Kiedy wysiadałem na swoim przystanku, poczułem, że chce mi się pić, że wręcz „muszę” się napić, a najlepiej już, zaraz i natychmiast. Głód alkoholowy był wyjątkowo dotkliwy. Poszedłem w stronę sklepu monopolowego. Byłem już wtedy „wyedukowanym” alkoholikiem, miałem za sobą sześć miesięcy terapii odwykowej i zdawałem sobie sprawę, że to się dla mnie źle skończy, że nie powinienem, że nie mogę. Zawróciłem w drugą stronę, w stronę domu. Pokonałem może z kilkadziesiąt metrów, ale głód alkoholu zmusił mnie do zmiany kierunku — znów szedłem w stronę sklepu monopolowego. Wydawało mi się, że w uszach wyją mi sygnały alarmowe, a przed oczami migają czerwone, ostrzegawcze światła: Uwaga! Niebezpieczeństwo! Znów więc zawróciłem i starałem się dotrzeć do domu. Pomiędzy sklepem, w którym był alkohol, a bezpiecznym domem chodziłem jak opętany ponad pół godziny — w tę i nazad, tam i z powrotem... W końcu jednak doszedłem do sklepu, kupiłem wódkę i napiłem się jej jeszcze przed powrotem do domu, w jakiejś bramie, z gwinta, łapczywie, byle szybko. Piłem wtedy na umór przez trzy doby.
Ta droga, raz w stronę życia, po chwili w stronę śmierci, jest jednym z większych koszmarów mojego życia. Robiłem coś, czego nie chciałem robić, ale nie potrafiłem się przeciwstawić, nie miałem wtedy siły, żeby dojść do domu. Byłem bezsilny.
Minęły lata. Przeszłość pozostała niezmienna i nadal całkiem nieźle ją pamiętam, ale... Przyglądając się jej na trzeźwo, krytycznie, zacząłem się zastanawiać, czy bezsilność rzeczywiście wystarczy? Jednak dopiero w marcu 2009 roku byłem w stanie napisać, że...
Bezsilność to nie wszystko...
Zaczynałem zdrowieć w czasach, gdy kwestia bezsilności w środowisku niepijących alkoholików (na terapiach i w AA) była właściwie absolutnie wszystkim: alfą i omegą, początkiem i końcem, najważniejszą sprawą na świecie. Drobna i mało istotna różnica polegała jedynie na tym, że na terapii częściej mówiono o uznaniu bezsilności, a na mityngach AA o ogłaszaniu bezsilności.
Był to także okres, w którym często zalecane zadanie terapeutyczne brzmiało: „udowodnij mi, że jesteś bezsilny wobec alkoholu”, natomiast podczas mityngów AA starzy aowcy (od trzech do pięciu lat abstynencji) chełpili się, że nigdy nie przeczytali żadnej książki i nie przerabiali żadnych Kroków, poza właśnie pierwszą częścią Kroku Pierwszego. Podobno to całkowicie im wystarcza jako pomysł na resztę życia, a połączone z chodzeniem na mityngi wydaje się zapewniać trwałą abstynencję.
Przez pewien czas także i ja próbowałem popisywać się takimi „mądrościami”, ale trwało to bardzo krótko, bo w zasadzie od samego początku zdawałem sobie sprawę, że taka postawa jest dla mnie czymś zupełnie obcym. Chwalić się ignorancją i brakiem znajomości tego, co ponoć we Wspólnocie Anonimowych Alkoholików jest najważniejsze? To było coś najzupełniej sprzecznego z moją naturą, psychiką, wewnętrzną potrzebą i pragnieniem rozumienia tego, co się wokół mnie dzieje.
Podczas każdego mityngu odczytuje się Dwanaście Kroków, uznałem więc, że jest to sprawa ważna, no a jeśli tak, to niby czemu miałbym z założenia ignorować jedenaście i pół z nich?
Wykombinowałem sobie wówczas, że ja chyba najpierw postaram się poznać i zrozumieć wszystkie Kroki, a dopiero później, jeśli faktycznie uznam, że są one dla mnie nieprzydatne, skupię się i ograniczę do tej bezsilności, o której tyle trąbiono. I tak minęło kilka lat...
W 1999 roku spotkałem się ze swoją bezsilnością oko w oko, albo, jak czasem mawiam, zderzyłem się z nią bezpośrednio i odbiłem jak mucha od czołgu. Było to koszmarne doświadczenie (zapicie w czasie terapii), z którego wyszedłem nieźle poharatany, ale jednocześnie z pewną mądrością: od tego czasu już nigdy więcej nie musiałem i nie potrzebowałem na temat swojej bezsilności teoretyzować, udowadniać jej sobie czy komuś innemu, zmagać z jakimikolwiek wątpliwościami na ten temat.
Przez kilka dalszych lat pozwoliło mi to nie zajmować się swoją bezsilnością aż tak intensywnie, a tym samym mogłem skupić się na innych Krokach. I być może dlatego właśnie pewne przemyślenia i wnioski związane z ową kwestią pojawiły się u mnie dopiero w styczniu i lutym 2008 oraz w styczniu i lutym 2009 roku. Powtarzające się na mityngach wypowiedzi i wątpliwości, których zresztą już zbyt dobrze nie pamiętam, skłoniły mnie do powrotu do tematu, do zastanowienia się raz jeszcze, jak to z moją bezsilnością było, kiedy faktycznie zdałem sobie sprawę, że jestem bezsilny wobec alkoholu oraz czy samo uznanie (ogłoszenie) bezsilności wystarczy? A jeśli wystarczy, to do czego?
Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że przez ostatnie dwa-trzy lata picia świetnie zdawałem sobie sprawę z własnej bezsilności wobec alkoholu. To, że być może nie używałem słowa „bezsilność”, nic jeszcze nie znaczy. Nie używałem także wielu innych „fachowych” terminów związanych z terapią i AA, co przecież nie oznacza, że opisywane przez nie zjawiska nie występowały w moim życiu.
Zachciało mi się pić. Byłem przekonany, że do osiągnięcia dobrego samopoczucia wystarczą mi dwie setki, może ćwiartka wódki. Szedłem do sklepu i kupowałem... 0,75 litra. Dlaczego? Bo przecież ja już od dawna dobrze wiedziałem, że jak zacznę pić, to będę pił do upadłego, do utraty przytomności i urwanego filmu. Wiedziałem, że nie potrafię kontrolować ilości wypijanego alkoholu, a to przecież jest elementem bezsilności. W taki właśnie sposób bezsilność wkalkulowywałem w swoje życie, w działania, w wybory, w podejmowane decyzje.
źródło: 12 kroków od dna
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz