Alkoholizm to choroba, możesz nauczyć się ją kontrolować ciesząc się pełnią życia
Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.
Świadomy krzywd i zaniedbań…
III Wojtek nie pije od siedmiu lat. - Jestem na drodze trzeźwienia - przyznaje, nie ukrywając, że każdy dzień to próba, a droga do celu wciąż daleka. Nie podda się jednak, bo - jak stwierdza - musi wiedzieć, kim jest: że alkoholikiem, słabym człowiekiem…
Wychowywał się w rodzinie wielodzietnej. - Ojciec był alkoholikiem - we wspomnieniu dzieciństwa mojego rozmówcy przewija się obraz przysklepowych spotkań, upływających nad butelką. On smaki alkoholu poznawał, spijając resztki z kieliszków podczas domowych gościn i wesel. Decydowała ciekawość? - Także chęć podpatrzenia świata dorosłych - tłumaczy Wojtek. I przechodzi do zaznajomienia z okolicznościami swojego pierwszego razu.
Stan zamroczenia
- W wieku 11 lat przedobrzyłem podczas wesela. Pierwsze świadome picie wiązało się ze świętowaniem zakończenia szkoły podstawowej. Miałem 14 lat. Zaopatrzeni w wina marki „Turoń” poszliśmy do lasu. Uraczyliśmy się do tego stopnia, że mój organizm doświadczył wszelkich możliwych odmian fermentacji - opowiada z zaznaczeniem, że spodobał mu się stan zamroczenia. - Wtedy jeszcze nie miałem świadomości, czym grozi spożycie w nadmiarze ani co to jest uzależnienie. Nie było edukacji w tym zakresie - podkreśla Wojtek - mimo że przy butelce dobijało się targu i wieńczyło każdy rodzaj prac w gospodarstwie. Po ukończeniu szkoły zawodowej, chcąc odciążyć finansowo rodzinę, mężczyzna podjął się pracy w piekarni. - Byłem niezależny - zaznacza. - A że do tego energiczny i wyrosły jak na swoje lata, alkohol mnie cieszył. Zamieszkiwałem w miejscu pracy. Kiedy z tygodniówką w kieszeni wracałem do domu na weekendy, z automatu stawałem się duszą towarzystwa. Nikt mnie nie przestrzegł, że wkraczam na niebezpieczną ścieżkę - wspomina.
Codzienne okazje
Czas wojska nie spowodował rozłąki z alkoholem. - Jedyne ograniczenie dotyczyło zakazu picia na służbie - sygnalizuje problem. Po powrocie Wojtek podjął zatrudnienie w zawodzie elektromontera. - Praca w terenie, przy elektryfikacji wsi, w czasach, kiedy bez butelki nie obyła się właściwie żadna kolacja. Picie niby było kontrolowane, ale okazja trafiała się codziennie - komentuje. Wspomina też o konsekwencjach w postaci mandatów czy nagan w pracy, których nie ponosił, a które - gdyby się zdarzały - może szybciej otworzyłyby mu oczy na problem. - Myślałem naiwnie, że mogę przestać, kiedy zechcę… - dodaje. Dalszy ciąg wciągania się mojego rozmówcy w nałóg przypadł na lata po ślubie. - Mając 26 lat, ożeniłem się. Żona była pijąca, podobnie jak jej rodzice. Mama i rodzeństwo ostrzegali, że za dużo tych okazji. Ale nawet kiedy zaczęło to do mnie docierać, nie potrafiłem odmówić. Alkohol na tyle zawładnął moim umysłem, że wolałem obwiniać wszystkich, byle nie siebie - tłumaczy. Zapytany o powód rozwodu po trzech latach małżeństwa, bez zastanowienia wskazuje na problem picia.
Podpisz na miesiąc
Zmiany, jakie nastąpiły w kolejnych miesiącach, nie objęły jednak wszystkich aspektów życia Wojtka. - Drugi raz się ożeniłem. Zmieniłem też pracę. A pijaństwo trwało - wyznaje z zastrzeżeniem, że wkroczenie w kolejną fazę uzależnienia powinny uświadomić mu choćby „efekty” w postaci kłótni czy bijatyk. - Z powodu nadużywania alkoholu zostałem zwolniony z pracy. Dziś wiem, że było to pierwsze poważne ostrzeżenie, z którego nie wyciągnąłem wniosków. Zresztą, wkrótce znalazłem nową… Lepszą! Pytam, czy nikt nie próbował namówić go na sięgnięcie po profesjonalną pomoc. Przyznaje, że żona ciosała mu kołki na głowie, a konsekwencją napomnień były m.in. przerwy w piciu. - Tyle że po miesiącu w trzeźwości musiałem „uczcić” swój sukces - wspomina. Później zaczął podpisywać u księdza. - Proboszcz radził: „Podpisz na trzy miesiące”, ale uparłem się, żeby na pół roku. I wytrzymałem! Potem było odbijanie z nawiązką i kolejna próba. Tym razem wytrwałem półtora! W międzyczasie mężczyzna ukończył technikum budowlane. - „Czy człowiek, który potrafi połączyć pracę z domowymi obowiązkami i nauką, może być alkoholikiem?” - myślałem. I dodaje, że problemu nie uświadomiły mu nawet aresztowania w czasie stanu wojennego za spacer po godzinach w stanie wskazującym na spożycie.
Uwierzono we mnie
Utyskiwania żony zaowocowały wizytą Wojtka w poradni leczenia uzależnień. - Sporo jej zawdzięczam - mówi o małżonce. Wspominając leczenie, opowiada, jak każdego dnia, o 6.00 rano, stawiał się po anticol. W uznaniu sumiennego podejścia podarowano mu opakowanie do zażywania w domu. - Uwierzono we mnie. Tyle że ja nie dochowałem anonimowości i pochwaliłem się kolegom. Ci podpowiedzieli, że lek można zapijać i nic się nie dzieje. Tak było! Sprawdziłem… - wyznaje. Nie ukrywa przy tym, że eksperyment podkopał zaufanie w sens i celowość leczenia. Zmotywowany prośbą żony podjął jednak kolejną próbę. - Pojechałem do ośrodka odwykowego w Wirowie. Wśród formalności, jakich musiałem dopełnić, był klasyfikujący do leczenia wywiad. Ordynator oddziału zadawał pytania, a ja na wszystkie odpowiadałem… przecząco. Zdenerwowany rzucił długopisem o blat biurka i krzyknął: „Stań się, pan, alkoholikiem i dopiero tu przyjdź!”. Poczułem radość! - uśmiecha się na wspomnienia. I tak podejrzenie, że problem alkoholizmu go nie dotyczy, doczekało się potwierdzenia. Do czasu…
Picie w odstawkę
Kilka miesięcy po narodzinach drugiego dziecka okazało się, że żona Wojtka zapadła na chorobę nowotworową. - Picie poszło w odstawkę - relacjonuje bieg ówczesnych wydarzeń. - Stałem się bardziej obowiązkowy, zajmowałem domem, regularnie też jeździłem do szpitala odwiedzać żonę… Byłem przykładnym mężem, ojcem i człowiekiem - tłumaczy. - Choć dziś wiem, że żyłem złudzeniem. Alkohol zrobił ze mnie swego podwładnego, to on decydował, a nie ja… - dodaje po namyśle. Zaangażowanie w obowiązki domowe nie zwolniło bynajmniej mężczyzny z obowiązku zabezpieczenia bytu rodziny. Pracując na etacie, dodatkowo wydzierżawił piekarnię. - Zainwestowałem w nią siły, wiedzę i pieniądze. Tyle że dzień, w którym mieliśmy zacząć, zbiegł się ze śmiercią żony. W takich okolicznościach trudno mieć głowę do biznesu - przyznaje. Wdowiec z dwójką niepełnoletnich dzieci musi przejąć część obowiązków matki. - A przecież nikt nie zwolnił mnie z pracy w zawodzie - tłumaczy. I zaznacza, że nie pił wówczas dwa lata! Jednak alkohol szybko upomniał się o swoje… Bądź co bądź to za jego pomocą załatwiało się zwolnienia i tuszowało spóźnienia. - We wrześniu 2000 r. dostałem wypowiedzenie z pracy.
Zabrakło dialogu
Wojtek zaprzecza, jakoby w jego domu miały miejsce akty przemocy fizycznej. - Ale awantury słowne… a i owszem - potwierdza. Ma świadomość krzywd, jakie wyrządził żonie i dzieciom. Podczas spotkania kilkakrotnie powtarza też, że w relacjach z najbliższymi zabrakło dialogu. - Zamiast spokojnej rozmowy, były nakazy: „przynieś”, „sprzątnij”, „zrób”, „przypilnuj”… Alkohol niczego nie usprawiedliwia - rzuca, oskarżając się o zbytni rygoryzm w wychowaniu. Po interwencji córki, która wtajemniczyła nauczycielkę w rodzinną sytuację, dziewczyna została zabrana do domu dziecka, a syn trafił do rodziny zastępczej. Mężczyzna załamał się. Nie ukrywa, że alkohol stał się wówczas jego jedynym pocieszycielem. Z poczucia beznadziei postanowił targnąć się na życie. - Tylko Bogu zawdzięczam, że w porę zdołałem się odciąć - podkreśla, wspominając, jak przez dwa lata po zdarzeniu nie rozstawał się z golfem tuszującym czerwoną pręgę na szyi. - Kolejny przykład zakłamania - kwituje. Ale też przyznaje, że zajście to tym bardziej uświadomiło mu, że musi zrobić coś ze swoim życiem. - Bo dane jest nam ono nie po to, by je sobie odbierać - podsumowuje.
Takiego, jakim jest!
Wojtek przyznaje, że w podjęciu decyzji o wstąpieniu na drogę trzeźwości pomógł mu nie tyle lekarz czy ksiądz, co… drugi alkoholik! Człowiek, który przeszedł tę samą drogę i jest odpowiedzialny za podobny ciąg krzywd i zaniedbań. Jesienią 2002 r. mężczyzna stawił się w jednym z warszawskich oddziałów leczenia uzależnień. Przesłuchiwano go podobnie jak w Wirowie, tyle że teraz na większość pytań odpowiadał zgodnie z prawdą. - Był listopad. W oczekiwaniu na przyjęcie na leczenie miałem regularnie telefonować z informacją o swoim aktualnym stanie. Taki rodzaj obserwacji - sugeruje z wyjaśnieniem, że w zależności od sytuacji dzień przyjęcia przyspiesza się albo odwleka. - W lutym 2003 r. pojechałem na terapię, podczas której sporo dowiedziałem się na temat tak choroby, jak i siebie - podkreśla, wyjawiając, że kolejne nitki - symbole więzi rodzinnych, krzywd i przyczyn - zaczęły plątać się w sensowną całość. - Zrozumiałem, że alkoholizm jest chorobą uzależnienia, zaprzeczenia i zakłamania. Ale też, że należy zaakceptować siebie takiego, jakim się jest - ze swoimi wadami i ułomnością - stwierdza.
Na drodze trzeźwienia
Wojtek stoi na straży stanowiska, że walka o utrzymanie trzeźwości jest ściśle spięta z rozwojem duchowym. Tłumaczy, że efektem wytężonej pracy nad własnym wnętrzem jest umiejętność wyciągnięcia ręki z prośbą o przebaczenie, świadomość konieczności zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy i zło. Kiedy próbuję podpytać go o pomysł na podreperowanie nadszarpniętej latami picia więzi z dziećmi, nadmienia, że do porozumienia trzeba jednak woli obu stron. I że jedyne, co może teraz zrobić, to cierpliwie czekać… - Dam im tyle czasu, ile potrzebują - zapewnia. Mój rozmówca nie pije od siedmiu lat. - Jestem na drodze trzeźwienia - przyznaje, nie ukrywając, że każdy dzień to próba, a droga do celu wciąż daleka. Nie podda się jednak, bo - jak stwierdza - musi wiedzieć, kim jest. - Że alkoholikiem, słabym człowiekiem… Że nie kieruję własnym życiem i nie poradzę sobie bez drugiego człowieka, a tym bardziej Boga - kończy.
Agnieszka Warecka
Echo Katolickie 33/2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz