Dzielimy się informacjami, doświadczeniami narosłymi wokół programu 12 Kroków i stosujących go, by wymieniać je i by dać szanse zdobycia o nich wiedzy nieuzależnionym.

Splendor kaca


Krzysztof Wójtowicz, 59-letni architekt z Warszawy, alkoholik, od lat wykręca się od terapii tym samym argumentem. – Żaden psycholog nie jest w stanie mnie zmanipulować. Jestem zbyt inteligentny. Sam robię sobie terapię – tłumaczy i recytuje długa listę „braci w nieszczęściu”: Jerzy Pilch, Winston Churchill, Ernest Hemingway, Marek Hłasko, Jan Himilsbach i Ireneusz Iredyński. Kiedy pojawia się plotka, że pije któryś z jego ulubionych polityków czy aktorów, natychmiast dodaje ich do listy. Żona Krzysztofa uważa, że znani alkoholicy legitymizują jego picie.
W kraju, w którym alkoholizm zdiagnozowano u miliona osób, a niestwierdzonych przypadków może być co najmniej dwa razy tyle, picie nie tylko nie szkodzi wizerunkowi, ale – bywa – dodaje splendoru. – Przykład znanych osób daje wielu alkoholikom pretekst do usprawiedliwienia własnego picia. Na szczęście więcej jest uzależnionych, na których pijacy celebryta działa jak czerwona lampka. Tym bardziej że do picia przyznają się zwykle ci, którzy przeszli już leczenie i pokazują, że można zerwać z nałogiem – uważa Adam Kłodecki, psycholog i terapeuta uzależnień, kierownik należącego do Instytutu Psychiatrii i Neurologii Ośrodka Terapeutycznego Goplańska, od lat leczący znanych alkoholików, m.in. Tomasza Stańkę. Ostatnio ma na terapii coraz więcej aktorów. Kilku na Goplańską wysłał dyrektor teatru, stawiając ich przed alternatywa: albo alkohol, albo praca. Pozostali zgłosili się sami. Możliwe, że nie bez znaczenia był przypadek Tomasza Stockingera.

10 września Stockinger, odtwórca roli idealnego doktora Lubicza w serialu „Klan", uderzył w jadącego przed nim forda i nawet się nie zatrzymał. Kobieta w rozbitym aucie z urazem kręgosłupa została na środku jezdni w podwarszawskim Żabieńcu. Stockinger uciekł, żeby trochę wytrzeźwieć przed przyjazdem policji. Kiedy po pościgu w Górze Kalwarii mundurowi kazali mu dmuchać w alkomat, urządzenie pokazało 2,5 promila. Jeszcze tego samego dnia o aktorze piracie rozpisywały się wszystkie media, a internauci nie zostawili na nim suchej nitki. Stockinger stał się wrogiem publicznym numer jeden.

Co innego, gdyby alkohol pił odtwórca roli policjanta lub mafiosa, serialowy czarny charakter, prawdziwy macho, który nie rozstaje się z butelką. Taki jak grany przez Marka Kondrata Olgierd Halski z „Ekstradycji", który tygodniami zalewał robaka z poczucia bezradności, czy strzelający na oślep aspirant Metyl z „Pitbulla”, grany przez Krzysztofa Stroińskiego. Takiemu macho Polacy skłonni by byli wybaczyć – alkohol, ale nie ucieczkę z miejsca wypadku. Podobnie pobłażliwie rodacy podchodzili do alkoholizmu Andrzeja Niemczyka, genialnego trenera siatkarskich „złotek”, który otwarcie przyznawał, że nie wylewa za kołnierz. Uwielbianemu przez dziennikarzy, kibiców i celebrytów szkoleniowcowi nie było w stanie zaszkodzić nawet to, że podobno pijany przychodził na treningi, przyznawał się do zamordyzmu, a o zawodniczkach wypowiadał się z lekceważeniem. Problemy z alkoholem nie psuły też opinii Zbigniewowi Relidze, genialnemu kardiochirurgowi i ministrowi zdrowia, który mniej lub bardziej świadomie podtrzymywał legendę, że alkohol jest dla chirurga jedyną formą relaksu i absolutnie nie przeszkadza mu w niezwykle przecież precyzyjnej pracy.

Picie wybaczano też Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, a jego absurdalne usprawiedliwienia do dziś funkcjonują jako dowcip. Żaden z jego alkoholowych incydentów poważnie nie zaszkodził zaufaniu, jakim się cieszy. Polaków bawiło, gdy zawiany prezydent przez płot uciekał przed dziennikarzami czy parodiował Jana Pawła II, sugerując ówczesnemu szefowi Biura Bezpieczeństwa Narodowego Markowi Siwcowi ucałowanie ziemi kaliskiej. Zataczanie się podczas wizyty na grobach katyńskich w Charkowie w 1999 r. ówczesny prezydent tłumaczył „bólem lewej goleni", a naród uznał to za dobry dowcip. Dopiero sześć lat później Kwaśniewski przyznał się, że był wtedy pijany, ale i wówczas tłumaczył się „nadmierną gościnnością zapraszających”. Lech Kaczyński, o którym Janusz Palikot napisał rok temu, że może mieć problemy z alkoholem, a częste pobyty w szpitalu mogą być związane z terapią, nie mógł liczyć na podobne zrozumienie. Pogłoski o nałogu odbiły się na wizerunku „sprawiedliwego prezydenta”. Adam Kłodecki uważa, że zmienia się świadomość Polaków: – O ile Kwaśniewskiego naród uważał za „równego faceta”, o tyle prezydentowi Kaczyńskiemu nie dałby przyzwolenia na picie. Tak jak jeszcze 10 lat temu przypadek Stockingera nie spotkałby się pewnie z takim potępieniem – mówi psycholog.

Alkohol wciąż jednak uchodzi ludziom sportu. „Pijani działacze" to już związek frazeologiczny, a ich wyskoki traktowane są jako materiał do anegdoty. Gorzej, kiedy polska przywara wyłazi na światowe salony, tak jak rok temu podczas igrzysk w Pekinie. Najpierw wioskę olimpijską opuścili działacze związku szermierczego na czele z jego szefem Adamem Lisewskim, który za alkohol wyleciał już cztery lata wcześniej z wioski w Atenach. Potem na wcześniejszy samolot załapał się wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Janusz Sudoł, po tym jak pijany zasnął na trawniku. Ale kiedy były selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski Leo Beenhakker zawiesił za pijaństwo czołowych graczy: Artura Boruca, Dariusza Dudkę i Radosława Majewskiego, kibice podnieśli larum. Beenhakker musiał tłumaczyć to, co w innych krajach jest oczywiste: sportowiec nie pije w pracy. Jego nauka trafiła w końcu do piłkarzy, ale nie do kibiców, średnio oburzonych domniemaniem trenera, że prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Grzegorz Lato był pijany, kiedy zwalniał go ze stanowiska. O alkoholu lejącym się litrami na posiedzeniach najbardziej skompromitowanego związku w Polsce wiadomo bowiem nie od dziś. W końcu to legendarny trener Kazimierz Górski mawiał: „Winko popijam na trawienie, piwko na nerki, koniaczek na serce, wódeczka najlepiej robi mi na żołądek. Woda? Wodę to niech żaby piją!”.

Niektórzy działacze słowa trenera, który – jak podkreślają biografowie – pił z umiarem, traktują aż nazbyt dosłownie. Janusz Wójcik, trener reprezentacji Polski w latach 1997- -1999 i poseł na Sejm w latach 2005-2007, znany był z tego, że mecze reprezentacji prowadził, popijając z bidonu „napój izotoniczny", którym – zdaniem wtajemniczonych – była najczystsza wódka. Piłkarzom, kibicom i dziennikarzom absolutnie to nie przeszkadzało. – Niestety, dla niektórych picie jest nadal nieodłącznym atrybutem macho. Zresztą producenci alkoholi robią wszystko, by kojarzyć się ze sportem: sponsorują reprezentację, a w reklamach utrwalają wizerunek kibica z piwem w dłoni – mówi Adam Kłodecki.

– Ludzie heroizują alkohol, bo alkohol heroizuje. Twórcom wydaje się, że bez niego nie potrafią tworzyć, i próbują wmówić to odbiorcom swojej sztuki. Tak naprawdę przekonują o tym samych siebie, ale ze szkodą dla społeczeństwa. Ich przesłanie dociera przede wszystkim do młodzieży, która alkohol kojarzy z czymś, co dodaje splendoru – mówi profesor Wiktor Osiatyński, konstytucjonalista, socjolog, od 26 lat niepijący alkoholik. Dlatego tak denerwują go gawędy znanych ludzi o urokach picia na umór. Po majowym wywiadzie „Gazety Wyborczej" z pisarzem Januszem Głowackim o piciu w PRL Wiktor Osiatyński zadzwonił do autora Pawła Smoleńskiego z prośbą o dopisek. – Głowacki puścił taśmę, ale nie do końca. Mówił o czasach, kiedy piło się „romantycznie albo tragicznie”. Albo antykomunistycznie, albo przez rozum; o tym, jak fajnie się piło w SPATiF-ie. Ale nie wspominał już, jak wyglądał finał takich imprez: zarzygany lokal, spuchnięta, obita morda, potworny kac. Zadzwoniłem do Smoleńskiego i zapytałem, czy można ten tekst jakoś odkręcić, pokazać drugą stronę, bo wywiad z Głowackim czytali przecież młodzi, którzy zrozumieją z niego tylko tyle, że picie jest fajne. A odkrywani przez nich na nowo Himilsbach, Maklakiewicz i Iredyński byli zabawni, bo wciąż pijani – tłumaczy Osiatyński. „Kontrwywiad” ukazał się w „GW” tydzień później. Wiktor Osiatyński zdemitologizował SPATiF-owskie picie jako puste, depresyjne i degenerujące. – Zauważyłem, że bohaterowie tamtego miejsca i tamtego picia: Grochowiak, Wojaczek, Mętrak, Iredyński, poumierali na alkoholizm. A fakt, że pijąc, nadal tworzyli, wcale nie świadczył o tym, że alkohol wzmagał siły twórcze – mówi Osiatyński, który jako jeden z pierwszych znanych alkoholików zdecydował się na ujawnienie choroby w mediach. – Na życie w trzeźwości zdecydowałem się w USA, w sprzyjających warunkach, bo tam nikomu nie imponowało, że jestem pijany – wspomina. Rzeczywiście, w USA do alkoholizmu przyznają się tylko ci, którzy wygrali walkę z chorobą. Tak zwani niepijący – pisarz Stephen King, aktorzy Robert Downey Jr., Drew Barrymore czy Brytyjczyk Eric Clapton. W przeciwieństwie do Polski tam splendoru dodaje raczej zwycięstwo z nałogiem niż snucie pijackich opowieści.

źródło: Wprost 24

1 komentarz: